Nadav Lapid bardzo chce być brany za niezwykle eksperymentującego reżysera. Wyczynia z kamerą cuda, każe bohaterom znienacka tańczyć, bez powodu zmienia kadrowanie. Cała ta artystowskość ma za zadanie odebrać przedstawieniu realizm – i ok, ale wystarczyłoby raz czy dwa zrobić coś niekonwencjonalnego, a Lapid nie potrafi utrzymać kamery w dłoniach przez cały film. I najgorsze jest to, że nie wynika z tego nic ciekawego.
Wiele ciekawego wynika natomiast z tego, co chce przekazać. Bo mówi rzeczy odważne i ważne. A raczej wykrzykuje. „Kolano Ahed” to manifest polityczny wykrzyczany w twarz – bez aluzji, półsłówek czy jakiegokolwiek krygowania. Wprost wali to, co mu się nie podoba w jego kraju, a lista jest długa: agresja, rasizm, nacjonalizm, cenzura, represje… i tak dalej, i tak dalej. Sam siebie nazywa oszczercą narodu i bardzo dobrze mu z tym mianem.
Nie da się przejść obok tego filmu obojętnie, nawet jeśli nie zna się wszystkich kontekstów lokalnej izraelskiej polityki. Może dlatego, że wiele problemów nurtujących Lapida funkcjonuje również u nas. Systemowe wspieranie słusznych artystów i marginalizowanie innych, operowanie dotacjami w taki sposób, by pewne głosy były słyszalne bardziej od innych, nagradzanie słusznomyślicielstwa i piętnowanie wolnomyślicielstwa. Znamy to bardzo dobrze, więc krzyk Lapida świetnie synchronizuje się z naszym.
Komentarze (0)