Recenzja – „Najmro. Kocha, kradnie, szanuje”: Ścigaj mnie, glino

Olga Drenda pisała, że okres transformacji ma kolor wiecznie trwającego lata. Nic więc dziwnego, że debiut Mateusza Rakowicza tonie w żółciach, pomarańczach i złocieniach. Jest jak odbitka fotografii wywołanej z taśmy kiepskiej jakości: wywołuje nostalgię, przenosi w czasie i co najważniejsze zachwyca nieuchwytnym pięknem dziwacznej patyny. Żaden polski film jak dotąd nie potrafił tak kreatywnie zaczerpnąć z peerelowskiej popkultury i przekuć jej w coś tak niepowtarzalnego i wciągającego – zwyczajnie zachwycającego.

W 1987 roku wszedł na ekrany film Jacka Bromskiego „Zabij mnie, glino”, w którym przestępca Malik uciekał przed milicjantem Popczykiem. W tym samym czasie na ulicach polskich miast Zdzisław Najmrodzki ganiał się z funkcjonariuszami porządku publicznego, co z zapartym tchem relacjonował niezwykle popularny w tym czasie telewizyjny magazyn sensacji „997”. Nic więc dziwnego, że zmyślenie, fikcja, prawda i mit u Rakowicza zlały się w jedną całość. Debiutantowi wcale nie zależy, by opowiedzieć historię mistrza ucieczek zgodnie z faktami. Biografia Najmrodzkiego to tylko pretekst, by stworzyć film skupiony na obrazie, z potoczysta akcją, eksperymentalną pracą kamery, z nieoczywistą narracją. Nie dziwi także, że popularny Najmro funkcjonuje tu raczej jako peerelowski gadżet na równi z polonezami, filmowymi plakatami z epoki i charakterystycznym designem z tamtych lat.

O takich filmach jak „Najmro” mówi się, że reprezentują kino stylu – filmowej formy. Wszystko podporządkowują sposobowi opowiadania, obrazowi, kolorystyce, ruchom kamery, kadrowaniu i inscenizacji – na czele z fabułą. Historia jest tu pretekstowa, choć dotyczy postaci bynajmniej nie sztampowej. Najmrodzki, choć istniał naprawdę, to postać mityczna, wyrosła z legend, które okazały się mniej niesamowite niż prawda. Uznaje się go za światowego rekordzistę wśród uciekinierów wymiarowi sprawiedliwości. Wywinął się służbom ponoć 29 razy i ani razu więcej tylko dlatego, że postanowił odsiedzieć wyrok w spokoju. Rakowicz czerpie wiadrami z tego mitu, opowiadając o tej zabawie w berka.

Ale to nie jest klasyczny film akcji. Trudno go nawet nazwać kinem policyjnym czy tak zwanym heist movie, czyli filmem o napadach (choć grupa Najmrodzkiego specjalizowała się właśnie w napadach na Pewexy). To gatunkowy koktajl dobrze wstrząśnięty przez barmana, który całkowicie nie przejmuje się konwencjonalnymi etykietkami. Jest tu po prostu wszystko, co podnosi ciśnienie, bawi, śmieszy, mrozi krew, wzrusza, pobudza i daje ukojenie. To po prostu idealny film rozrywkowy, który bawi jak najbardziej szalony komiks. Bo właśnie do struktury komiksu nawiązuje. Osobiście uważam, że to najlepsza adaptacja nigdy nieistniejącego pulpowego komiksu. Znacznie więcej tu ucieczek, gonitw, pojedynków, strzałów i walk wręcz niż dialogów, psychologii czy przestojów wyciszających akcję. Obok biegających, ścigających, skaczących, uciekających bohaterów mogłyby śmigać różnokształtne dymki krzyczące: „BOOM’, „PIFPAF”, „ZIUUM’ i „BAAAM”.

Ale wróćmy do akcji. Biegnie ona od pojedynku do pościgu, od spektakularnie błyszczącej, zakręconej sceny tańca do dynamicznie zmontowanej sceny namiętnego seksu. I tak bez końca, bez zadyszki, bez spowolnienia. A opowiada o Najmrodzkim, który, jak głosi podtytuł filmu: kocha, kradnie i szanuje – a wszystko robi to z niezwykłym wdziękiem amanta, dżentelmena i człowieka obdarzonego pierwszorzędnym poczuciem humoru. Jest tu fabularna ścieżka ganiania się z policją oraz równoległa do niej – miłosna. Obie się oczywiście łączą, ale – jak wspominałem – nie są najważniejsze. Bo liczy się „dzianie się” – zarówno dynamicznie prowadzona akcja, jak i wizualia podkręcane muzyką z epoki. Rakowicz miał też swój sposób na ukazanie postaci Najmrodzkiego. Według jego interpretacji to nie tylko pospolity przestępca i przystojny amant, ale ktoś na kształt księcia złodziei, który nie tyle odbierał bogatym i dawał biednym, co grabił, ku uciesze opinii publicznej, niemoralne państwo, prowadząc w ten sposób działalność niemal dysydencką.

„Najmro” to film ze wszech miar oryginalny – nakręcony jak nic do tej pory (choć pewnie niektórym skojarzy się z wczesnymi filmami Guya Ritchiego), świetnie korzystający z powierzchowności lat 80., wybornie bawiący się popkulturowymi cytatami (w końcu w polskim kinie nie nie cytuje się Wajdy a Piestraka!), obłędnie kreujący warstwę wizualną i – najzwyczajniej w świecie – dostarczający radochy po pachy.

Ocena: 8/10