Tytuł filmu, będącego adaptacją sztuki scenicznej Augusta Wilsona, jest mylący. W filmie pojawia jest co prawda tytułowa Ma Rainey, a rzecz dzieje się podczas nagrywania jej bluesowej płyty, ale co innego jest tu najważniejsze. „Ma Rainey: matka bluesa” podejmuje temat systemowego rasizmu, wpisanego w relacje podległości między białymi i czarnymi mieszkańcami Stanów Zjednoczonych w latach 20. XX wieku.
Sytuacja nagrywania płyty świetnie obnażyła wspomniane zależności, które zostały oddane nawet za pomocą przestrzeni filmowej. Członkowie zespołu, pianista, basista, trębacz i puzonista, są na najniższym szczeblu społecznej drabiny, więc ćwiczą w piwnicy studia nagraniowego. Samo nagranie ma miejsce na parterze, gdzie jest miejsce dla gwiazdy – Ma Rainey. Natomiast biali – agent piosenkarki i szef studia – mają swoje biuro na pięterku, z którego z góry przez szybę przyglądają się nagraniu i swoim czarnoskórym muzykom. Wolfe podejmuje problem rasizmu, chwytając się kategorii władzy. Władzę ma, oczywiście, biały właściciel studia i agent, ale podczas nagrania w garści otrzyma ich Ma – ale jej władza trwa tak długo, jak nagranie. Gdy biali otrzymają, czego chcą, jej przewaga pryśnie.
Wraz ze ścieraniem się uprzywilejowanych z gnębionymi, konflikt zachodzi również na linii młodzi-starzy. Młodość reprezentują Levee – trębacz – i Dussie – dziewczyna Ma. Levee jest niepokorny, za nic ma pozycję wokalistki i jej zdanie. Ma własną, progresywną, wizję tworzenia muzyki i pogląd na stosunki z białymi. Twórcy stawiają tę postać w centrum i właśnie w niej skupiają się wszystkie wątki – rasizm, władza, pomysł na miejsce czarnej społecznego w przyszłości. To właśnie Levee – w tej roli znakomity Chadwick Boseman – jest postacią wiodącą, Ma Rainey – w tej roli równie wybitna Viola Davis – jedynie mu sekunduje, reprezentując wszystko to, co powoli odchodzi w przeszłość. Ta odchodząca w dal przeszłość posiada jednak coś, czego nie ma młodość – doświadczenie i mądrość.
Film Wolfe’ego składa się ze znanych puzzli, ale jego siła tkwi w energii muzyki i aktorów, którzy grają momentami niczym w jazzowej improwizacji – energetycznie, rytmicznie i nieprzewidywalnie. Choć nad całością – niestety – ciąży teatralny charakter sztuki Wilsona. Film bazuje bowiem na słowie – padającym ze swadą i odpowiednim animuszem, lecz ich nadmiar w kinie rzadko kiedy się sprawdza. Wydaje się, że twórcy powinni skrócić dialogi, zdynamizować akcję, poświęcić więcej miejsca muzyce – nie ograbiłoby to dzieła z jego wymowy, a z pewnością dodało filmowości.
Komentarze (0)