Recenzja – „Legiony”: Wojenna miłość

Polski Internet śmieje się, że „Legiony” Dariusza Gajewskiego razem z „Piłsudskim” Michała Rosy współtworzą zaczyn filmowego uniwersum o marszałku. Coś w tym faktycznie jest, bo oba filmy doskonale się uzupełniają – jeden jest lepszy w tym, co kuleje u drugiego. W jednym jest nadwyżka faktów, a w drugim przewaga wizualności. Szkoda, że na pewnym etapie produkcji twórcy się nie dogadali i nie połączyli sił. Powstałby wtedy naprawdę przyzwoity film o polskim dochodzeniu do niepodległości.

„Piłsudski” zagłębiał się w politykę i życie prywatne marszałka, które nie było idealne. Rezygnował z patosu i bogoojczyźnianej retoryki – kulała jednak realizacja, bliższa teatrowi telewizji. W kadrze królowały wnętrza. W „Legionach” natomiast nieustannie oddychamy świeżym powietrzem – zazwyczaj w okopach pierwszej wojny światowej, albo w koszarach, gdzieś na linii frontu wojny z Rosją. Te dwie przestrzenie konstytuują tę opowieść, dzieląc akcję na wojnę i jej kulisy. Front jest u Gajewskiego domeną spektakularnych bitew, natomiast obozowisko jest przestrzenią miłości.

„Legiony” są bowiem nawet w większym stopniu romansem, niż filmem wojennym czy historycznym. Bitwy, wybuchy, szarże i strzały stanowią tu tylko wizualną atrakcję, urozmaicenie dla do szpiku banalnej historii tragicznej miłości. Miłości, której na drodze do realizacji stanie oczywiście wojna. Podczas seansu można więc doświadczyć dysonansu – sekwencje wojenne ogląda się bowiem z prawdziwą satysfakcją, natomiast warstwa fabularna jest absolutnie nie do zniesienia.

Gajewski zadbał, by film robił wrażenie wykreowanym obrazem. Oddziałuje kolorem, światłem, ruchami kamer, skalą ujęć, pirotechniką, a nawet choreografią ruchów koni i wojsk. Błękitne mundury znakomicie prezentują się w kadrach, w których dominują rozświetlone biele – jak w scenach w Oleandrach. Szarże polskich ułanów pokazywane w majestatycznych ujęciach z dronów potrafią zabierać dech, a nawet pobudzać uśpioną dumę narodową. Momentami dynamika obrazu oszałamia i przyprawia o szybsze bicie serca. Szkoda jednak, że to wszystko zostaje zaprzepaszczone, gdy akcja z pola bitwy przenosi się do obozowiska.

Wątek miłosny koncentruje się wokół trójki młodych bohaterów. Aleksandra jest sanitariuszką zakochaną ze wzajemnością w Tadeuszu. Ich frontowa miłość kwitnie do czasu, gdy jego przenoszą do innej kompanii. Ona zapewniając go o swojej wiecznej miłości, prosi go tylko o jedno – by przeżył i do niej wrócił. On obiecuje, ale wraz z towarzyszami broni zostaje zmuszony do wzięcia udziału we wręcz samobójczej misji. Jest jeszcze ten trzeci – Józek. Dezerter z rosyjskiego wojska, który przypadkiem dołącza do polskich wojsk. Nie interesuje go wojna, ani niepodległość. Jedyne, na czym mu zależy to powrót do rodzinnej Łodzi. Do czasu – bo gdy Tadeusz nie wraca, zaczyna interesować się Aleksandrą, z wzajemnością.

Nie trudno domyślić się, co będzie dalej. I wszystko idzie doskonale znaną, całkowicie zgraną fabularną ścieżką. Wątek miłosny nie dostarcza tu żadnych dodatkowych emocji, nie wskazuje na dramatyzm wojny, nie rozdziera nam serc – jest fabularną watą, która posłużyła do wypełnienia przestrzeni między jedną bitwą a drugą. Ale decyzja o wypchaniu filmu wojennego miłowaniem sprawiła, że „Legiony” nie sprawdzają się również jako kino historyczne – linia dramaturgiczna całkowicie lekceważy kwestię wojny z Rosją, nikomu nie zależy tu na niepodległości czy ostatecznym zwycięstwie. Wszyscy zapatrzeni są czy to w dziewczęta, czy w chłopców, a wojna toczy się jakby obok nich.

Z tego względu „Legiony” wydają się połączeniem dwóch niekompletnych, kalekich filmów, których zespolenie nie poskutkowało spełnieniem. Z tego względu wolę myśleć o dziele Gajewskiego jak o postscriptum do „Piłsudskiego” – jak o zbiorze zagubionych scen wojennych, do których na chybcika dorobiono materiał zastępujący to, co w swoim filmie pokazał Rosa.

Ocena: 5/10