Nie bez powodu nowy film Macieja Kawulskiego – „Jak pokochałam gangstera” – ma bliźniaczy tytuł do wcześniejszego – „Jak zostałem gangsterem”. Nie jest to, co prawda, żadna formalna kontynuacja, ale podobieństw między filmami jest więcej niż różnic. Kawulski ewidentnie ma ambicje stworzyć coś na kształt filmowego uniwersum polskiej mafii.
Poprzedni film Kawulskiego miał podtytuł „Historia prawdziwa”. Tym razem reżyser nie ma zamiaru nikomu mydlić oczu, że snuta historia Nikodema Skotarczaka, pseudonim „Nikoś”, ma cokolwiek wspólnego z prawdą. Mimo to, twórcy sięgnęli po autentyczną postać, umieścili ją w faktycznych realiach i inspirowali się wątkami z jego życia. Nie oznacza to jednak, że starali się nakręcić rzetelną biografię – o czym zresztą uczciwie informują już na wstępie.
Na czym im w takim razie zależało? Trudno powiedzieć. Najprawdopodobniej stwierdzili, że gangsterzy i mafiosi to atrakcyjny temat, który przyciągnie szeroką publiczność – bo przecież w historiach o nich pełno jest „atrakcji”: przemocy, seksu i pieniędzy. Sprawdziło się u Scorsesego, Coppoli czy Tarantino, dlaczego ma się nie sprawdzić u Kawulskiego? Niby w takim rozumowaniu wszystko się zgadza, tyle że nie do końca. Jeśli bowiem spojrzeć na „Ojca chrzestnego”, „Chłopców z ferajny” czy inne „Wściekłe psy”, to okaże się, że są to filmowe moralitety, wykorzystujące przemoc bohaterów, nie po to by ich wynosić ponad życie, czynić z nich postacie romantyczne, wręcz mityczne, lecz by je z całą mocą skompromitować, wraz z wielbionym przez nich kultem siły i władzy. U Kawulskiego jest natomiast inaczej – mafia, gangi i przestępcy, to „fajne” chłopaki, mili, uczynni i przystojni, tylko czasem komuś auto ukradną, albo sprzedadzą kuksańca.
Mam wrażenie, że Kawulski absolutnie nie wie, co jest ciekawego w Nikosiu. Może dlatego rozbuchał czas trwania filmu do gargantuicznych rozmiarów (kto mu pozwolił nakręcić 3 godzinny film?! Czy w Netliksie nie ma rozsądnych producentów?), bo szukał czegoś faktycznie interesującego. Finalnie, jak się zdaje, i tak nie znalazł, bo po ciągnących się w nieskończoność godzinach seansu nie mam zielonego pojęcia, dlaczego ktoś zrobił o tej postaci film. Czy imponowała twórcom jego zaradność w latach 70. i 80., gdy społeczeństwo żyło w nędzy, a bohater rozbijał się po Zachodzie kradzionymi furami? A może dostrzegł w nim postać niezłomnego, który do końca trzyma się zasad (tylko jakich?) i nie daje za wygraną silniejszym z mafii pruszkowskiej? Być może kluczem jest jednak narratorka filmu, która pokochała gangstera – być może był świetnym kochankiem? Czy cokolwiek z tych rzeczy sprawia, że warto nakręcić film o Nikosiu? Przestępcy, mafiosie i pospolitym gangsterze, który swego czasu trząsł Trójmiastem? Ja nadal mam wątpliwości.
Film ma bardzo luźną strukturę – narracja wiedzie od jednego epizodu z życia Nikosia do drugiego. Logika opowieści rządzi się zasadą atrakcji. Jeśli w życiu bohatera działo się coś wartego uwagi, to znalazło się w scenariuszu. Nikoś więc kradnie samochody, przejmuje klub piłkarski, wchodzi na szczyt trójmiejskiego środowiska, trafia do więzienia, traci kogoś bliskiego, zakochuje się, i tak dalej, i tak dalej. Nie ma tu jakiegoś większego porządku, jasnej linii fabularnej, która spinałaby wątki. Jest jedynie zachowana ciągłość jednostkowego żywota, na które składało się wiele różnorakich, często chaotycznych i niespójnych wydarzeń. Kawulski, z konsekwencją precyzyjnego biografa, najwyraźniej poczuł się w obowiązku sprawozdać z wszystkiego.
Jest w tym coś ze stylu Patryka Vegi. Zresztą porównania do twórcy „Pitbulla” nasuwają się same. Kawulski, tak jak on, również kręci metodą fragmentaryczną, jak on interesuje go świat szeroko pojętej gangsterki i w taki sam sposób uwielbia mitologizację. Trzeba jednak Kawulskiemu przyznać, że mimo znacznie mniejszego doświadczenia, jest twórcą o znacznie lepszym rzemiośle. Jego dzieła wyglądają i brzmią pierwszorzędnie, choć monotonne. Kolejne sceny są oświetlane w zbliżony sposób, jakby wszystkie wydarzenia z życia Nikosia rozgrywały się na tle błyskającego neonu. Kawulski uwielbia operować kolorowym światłem, by tworzyć efekt atrakcyjności i niezwykłości. Jeszcze bardziej charakterystyczne dla jego stylu jest sposób wykorzystywania muzyki. Wydaje się, że żadna scena nie może obyć się bez podkładu muzycznego, szczególnie w postaci popularnych piosenek. Logika ich doboru jest niezbadana, ale ważne jest, by ich klimat odpowiadał emocjonalnemu nasyceniu ekranowych wydarzeń. Gdyby chociaż Kawulski czerpał z epoki – i wydarzenia z lat 70. ilustrował ówczesnymi przebojami. Ale nie – nie ma tu większej logiki, słuchamy więc na przykład egzotycznego remiksu „Big in Japan”, ale również Portishead czy „Dziewczynę o perłowych włosach”.
Wyprodukowane to jest nieźle, wygląda i brzmi profesjonalnie, pierwszorzędnych aktorów mamy tu zatrzęsienie – Tomasz Włosok w roli głównej jest świetny, choć show kradnie mu przyjemnie szarżujący Sebastian Fabijański. Wszystko się więc na pierwszy rzut zgadza – poza wątpliwą moralnie romantyzacją postaci odrażającej oraz równie wątpliwą i niezbadaną motywacją, by uraczyć nas tą barokową, lecz monotonną opowieścią o losach gangstera. Ale być może odpowiedź na wiele z moich wątpliwości tkwi w tytule filmu – może autentyczny Nikoś twórców zwyczajnie zauroczył swoją przestępczą fantazją. Nie oceniam – jak mógłbym oceniać czyjeś uczucia. Ale mam pełne prawo ich nie podzielać. Ja dla Nikosia i filmu Kawulskiego miłości nie mam.
Komentarze (0)