Recenzja – „Irlandczyk”: Nostalgia i powtórzenie

Martin Scorsese bez wątpienia jest jednym z największych filmowców w historii kina. Nikomu nie musi tego udowadniać. Ale najwidoczniej sam poczuł taką potrzebę. Jego „Irlandczyk” jest pomyślany jako opus magnum, podsumowanie kariery, dzieło nawiązujące do jego najważniejszych dokonań, które powinno domknąć gangsterski nurt w filmografii. Film trwa trzy i pół godziny, pojawiają się w nim jego ulubieni aktorzy, narracja nawiązuje do „Chłopaków z ferajny” czy „Kasyna”. I to jest właśnie jego największa wada – śledzimy historię bliźniaczą do tych, które widzieliśmy wielokrotnie. Na dodatek opowiedzianą przez reżysera, który najwyraźniej stracił werwę i z aktorami, których na ekranie może i można odmłodzić, ale nie zwróci się im już ich najlepszych lat.

Scorsese jest mistrzem. Bez wątpienia. Nawet to w „Irlandczyku” momentami widać, szczególnie gdy prowadzi aktorów. Pod jego skrzydłami Robert De Niro ponownie staje się chłopcem z ferajny, a Joe Pesci potrafi zabić wzrokiem. Ale show starej gwardii i tak skradł Al Pacino, dla którego to, o dziwo!, pierwsze spotkanie z Martinem Scorsese na planie filmowym. Ale nawet ta starzejąca się armia aktorskich wyg nie potrafiła ożywić tego filmu, który maszeruje utartymi schematami i zwyczajnie nie działa.

Największym problemem „Irlandczyka” jest opowiadana historia. Jest rozpięta między dekadami, zahacza o najwyższe polityczne sfery, przecina się z najważniejszymi wydarzeniami w Ameryce drugiej połowy XX wieku, ale nie jest w stanie emocjonalnie angażować i wyrwać się z narracyjnych schematów. Przez długość metrażu i wielość nawiązań do znaczących wydarzeń z przeszłości trudno ustalić, gdzie leży punkt ciężkości tej historii – czy to kolejna opowieść o człowieku mafii, który kroczek po kroczku zatraca swoją duszę? A może to opowieść o lojalności i przyjaźni? A może o skrusze i poczuciu winy, które nie przychodzą, choćby się chciało? Trudno powiedzieć. Najłatwiej byłoby napisać, że jest o tym wszystkim po trosze, ale nie byłoby to prawdą.

Film opowiada o losach tytułowego Irlandczyka – Franka Sheerana, który pod koniec swojego życia wspomina przeszłość, a może raczej spowiada się z grzechów żywota. Dobre pół filmu to powtórka z miliona podobnych filmów gangsterskich, które opowiadają o chłopaku, który dostaje szansę wykazania się w mafii, a następnie zaskarbia sobie zaufanie coraz potężniejszych osób, pnąc się w hierarchii. Atutem Franka jest lojalność i solidność. Nigdy niczego nie zawalił, nikogo nie wrobił, z każdym potrafił się dogadać – jest tak porządny, że aż nudny. Dlatego bardzo szybko staje się najbardziej zaufanym człowiekiem Jimmy’ego Hoffy, jednego z najpotężniejszych Amerykanów, szefa związków zawodowych. Choć jest ze swoim zwierzchnikiem bardzo blisko, nadal najbardziej lojalny jest wobec Russella Bufalino, mafiosa, któremu zawdzięcza wszystko. Film rozkręca się, gdy więzy przyjaźni, zależności i lojalności między tą trójka coraz mocniej się zacieśniają.

Tak przynajmniej miał to zaplanowane Scorsese. Na ekranie wypada to jednak znacznie słabiej. Od początku wiadomo, jak zachowa się Sheeran, z kim będzie trzymał i komu się przeciwstawi. Film opowiada o dramacie lojalności, więc lojalność musi być tu wszystkim. Historii brakuje przez to dramaturgii, o napięciu nie mówiąc. Nie da się odmówić tej sytuacji tragizmu, ale nie jest on szczególnie filmowy – jest pozbawiony emocji i zaskoczenia. Scorsese nie tworzy ani dramatu jednostki, ani nie pokazuje brutalności mafii, ani bezduszności polityki. Pewne rzeczy się po prostu w filmie wydarzają – to za mało, by nami wstrząsnęły.

Problemem tego filmu jest fakt, że wszystkie postacie są jednowymiarowe – na czele z tytułowym Irlandczykiem. Russell może i jest dobrym przyjacielem, ale nie zawaha się przed niczym. Hoffa jest porywczy i zanadto pewny siebie. Irlandczyk z kolei to kumpel-łata, lojalny do samego końca, a przy tym straszliwie nudny, bo do cna przewidywalny. Fakt, że bohaterowie nie doświadczają żadnej przemiany, nie odmieniają swojego ducha, sprawia, że ich poczynania są oczywiste, a przez to nieangażujące. Najgorsze jest chyba jednak to, że Scorsese nie jest tego świadomy, więc stara się jak może komplikować przekaz, szczególnie za pomocą dialogów, które się wloką i wloką, i wloką, całkowicie zastępując akcję.

Dialogi zawsze były siłą napędową w filmach gangsterskich Scorsesego, ale tym razem straciły swoją moc. Oczywiście pchają akcję do przodu, bo nic innego nie jest w stanie tego robić, ale brakuje im błyskotliwości wymian zdań choćby z „Chłopców z ferajny”. Potoki słów zastępują potoki krwi, rozboje, draki i rozróby. Piętrzące się paplanie zagłusza gangsterski nerw, grozę mafii, dramat sumienia. Wszystko zostaje pozbawione sensu, bo mnożące się słowa tracą na znaczeniu.  

Ostatecznie otrzymujemy film, który działa jedynie dzięki nostalgii. No bo wszyscy czekaliśmy, aż w końcu na jednym planie ponownie spotka się Harvey Keitel, Joe Pesci, Robert De Niro i Martin Scorsese. Na dodatek tworząc kolejną gangsterską opowieść, utrzymaną w klimacie „Kasyna”. Tym, którym to wystarczy, pewnie będą zadowoleni. Ci natomiast, którzy oczekiwali dzieła choćby zbliżającego się do tych sprzed kilkunastu lat, będą musieli poczuć rozczarowanie. Scorsese nie potrafił powtórzyć sukcesu sprzed dwóch dekad, chyba głównie dlatego, że za bardzo chciał stworzyć kalkę tego, co tak dobrze kiedyś mu wyszło. A kino nie stoi w miejscu, trzeba podążać z nurtem zmian. Ale, jak widać, Scorsesemu coraz trudniej zrozumieć współczesne kino.

Ocena: 6/10