Zawsze się zastanawiałem, jak to się dzieje, że już na etapie czytania scenariusza do takich filmów, jak „Fisheye” Michała Szcześniaka, nikt nie powie: „ej, ale to zupełnie nie ma sensu, weź to totalnie przepisz”. Zamiast tego angażuje się dobrych aktorów (zdecydowanie za dobrych jak na to, co mają tu grać), uruchamia się całą machinę produkcyjną, zatrudnia niezłego operatora, świetnego dźwiękowca, dobrą kompozytorkę, którzy z całych sił pracują na coś, co nie ma prawa się udać.
Pomysł na ten film wyczerpuje się w kilku zdaniach: Tajemniczy mężczyzna porywa kobietę i przetrzymuje ją w specjalnie przygotowanej celi, żądając, by przypomniała sobie o pewnym wydarzeniu z przeszłości. To jest cała fabuła, reszta to jakiś nieskładny bełkot, wizualny chaos, przypadkowe sceny, w których kobieta tarza się po podłodze, rzuca krzesłem, gada do siebie czy kompulsywnie zajada słodycze – może są w tym sugestie jakiejś choroby (cukrzyca?), może ma to pokazać jej słaby stan fizyczny czy psychiczny, tyle że to do niczego nie prowadzi, nie ma żadnej roli do odegrania. I co więcej – żadne z tych wydarzeń nie posuwa akcji do przodu. Nie posuwają ich również często powracające retrospektywy, które, jak się wydaje, mają być kluczowe. No, ale nie są, bo pojawiają się w całkowicie losowych momentach – bez jakiejkolwiek motywacji – jakby bohaterce z każdym powrotem do przyszłości przypominało się coś więcej, ale pod wpływem czego? Nie wiadomo.
Jest jeden motyw, który ma bardzo duży potencjał. Cela, w której jest przetrzymywana kobieta, sąsiaduje z jej mieszkaniem i przez tytułowe rybie oko może podglądać, co się w nim dzieje. Ale to koncept, który całkowicie nie zostaje wykorzystany. Bo kobieta ostatecznie nie widzi niczego ciekawego – a przecież, by mogła: zdradzającego partnera, spiski, konspirację, albo chociaż rozpacz i próby jej odnalezienia. Zamiast tego, ot, partner gada z policjantem, z jej rodzicami, z przyjaciółmi. Nie dowiadujemy się z tego niczego, co by posuwało akcję do przodu. Ani o nim, ani o niej, ani o całej tej sytuacji. Niczego ciekawego nie dowiadujemy się również o porywaczu, prócz tego, że dość szybko okazuje się, że to zaginiony w dzieciństwie brat porwanej. Czemu ją uprowadził? Czemu przetrzymuje? Nie wiadomo. Czemu nie mogli normalnie porozmawiać? Zero odpowiedzi.
Oczywiście twórcy próbują nas na jakiś trop nakierować – że w przeszłości coś się wydarzyło i mężczyzna pragnie, by kobieta sobie o tym przypomniała. Tyle że są w tym całkowicie niekonsekwentni i w ogóle nie przejmują się prawdopodobieństwem, nie wspominając o realizmie psychologicznym. Raz mężczyzna twierdzi, że zupełnie nie pamięta, co się działo w przeszłości, a innym razem stara się wyegzekwować od siostry przyznanie się do jakiegoś czynu. Bez odpowiedzi pozostaje też chyba najważniejsze pytanie: jakim cudem przetrzymywanie w celi ma pomóc dziewczynie w przypomnieniu sobie o pewnym epizodzie z przeszłości. Gdyby chociaż mężczyzna w ten sposób ją karał, albo dostarczał jej jakichś wskazówek – cokolwiek! – ale nie. Nic takiego się nie dzieje. A wystarczyło obejrzeć „Pokój” Lenny’ego Abrahamsona i zobaczyć, jak może zachowywać się więziona, a w jaki sposób oprawca. A przede wszystkim, jak może wyglądać dynamika relacji między nimi.
Ostatecznie powstało filmowe kuriozum – bez napięcia, bez tajemnicy, bez dreszczy i – co najgorsze – bez sensu. Nie wiadomo, dlaczego mężczyzna ją porwał, dlaczego kobieta się nawet szczególnie nie zdziwiła tym, że ktoś ją zamknął w celi, jak się żywi, ani po co ma podglądać swojego partnera. Nic tu nie jest wyjaśnione, bo twórcy w ogóle o tym nie myśleli. Zatrzymali się na poziomie efektownego punktu wyjścia rodem z mocnych thrillerów i pewnie pomyśleli sobie, że resztę jakoś się wymyśli na planie. No, na planie się nie wymyśliło, więc pozostało im trząść kamerą i nakładać coraz grubszą warstwę charakteryzacji na twarz Julii Kijowskiej, by jakoś zamaskować wyzierające z każdego kąta niedostatki.
Komentarze (0)