Film Konrada Aksinowicza na festiwalu w Gdyni funkcjonuje pod tytułem 'Powrót do Legolandu’, w dystrybucji natomiast, z dość jasnych względów, pojawi się pod zmienioną nazwą: 'Powrót do tamtych dni’. Najważniejsze jednak pozostaje, czyli zwrot ku przeszłości, jaki autor wykonuje w tym filmie. To gest zaskakujący, bo wydawać by się mogło, że do wspomnień, o których reżyser opowiada, mało kto chciałby wracać. Ale dzieje się tak nie bez przyczyny.
Jest początek lat 90. wokół rozbłyskają kolory transformacji. Barwne kreszowe dresy, jeszcze barwniejsze filmy na wideo i zalewający polski rynek kicz z Zachodu. Okres początku przemian Aksinowicz pokazuje w sposób nostalgiczny. Ale nie ma się co dziwić, opowiada o nim z perspektywy dziecka, które fascynuje wszystko co nowe – zabawki, filmy, muzyka, moda. Dla wchodzącego w okres dojrzewania chłopaka wszystko ma dodatkowo mocniejszy smak: gra w gumę przed blokiem, szaleństwa z kumplami, pierwsza miłość, gry komputerowe. I twórca do tych lat powraca, by jeszcze raz poczuć choć namiastkę tamtego szczęścia. Ale tamten czas wiązał się również z innym doświadczeniem – znacznie mniej przyjemnym.
’Powrót do Legolandu’ to film o współuzależnieniu, bo nawet nie tyle, że o alkoholizmie. W filmowej rodzinie wszyscy są chorzy – zachlewający się ojciec, który staje się coraz agresywniejszy, ale również matka, która nie potrafi odciąć się od męża, ani nawet zdecydować się na twardą miłość, polegającą na pozostawieniu partnera samego ze swoim uzależnieniem, by mógł ponieść jego konsekwencje. To brzemię współuzależnienia dźwiga nawet syn, bo donosi ojcu wódę, znosi jego ekscesy, przynosi zapitego ojca do domu.
I to jest najbardziej w tym filmie szokujące i przejmujące – ta miłość, przywiązanie, tęsknota: nawet za najbliższym, który staje się największym wrogiem. Być może właśnie dlatego Aksinowicz zdecydował się na powrót – nie ukrywa bowiem, że to historia jego rodziny. By dojść do źródła swojej traumy, która w niepokojący sposób zlewa się z dziwaczną nostalgią. W tych sprzecznościach czuć właśnie głębie uczucia – do ojca, który na trzeźwo był świetnym rodzicem, do kochającej matki, która nie potrafiła chronić siebie i dziecka, wreszcie do tamtego świata, który miał jakby intensywniejsze barwy. Aksinowicz udowadnia, że świat nie jest czarno-biały – dosłownie mieni się tysiącami barw i zapijaczony ojciec-potwór może być jednocześnie najlepszym kumplem, kochająca, troskliwa matka może stać się źródłem zagrożenia, a w traumie może być coś z nostalgii.
Fabularnie film jest bardzo prosty, zaczyna się serią typowo nostalgicznych migawek z życia dzieciaków początku lat 90., a sielanka kończy się wraz z powrotem ojca ze Stanów, który wraz super prezentami przywozi domowy terror i chlanie. Potem następuje cała seria scen znanych już choćby z 'Wszyscy jesteśmy Chrystusami’, ale tym razem bez groteskowego nawiasu, za to z nieblaknącymi barwami najntisów. Niektóre obrazy potrafią przerazić do kości. 9-letni chłopiec śpiący z nożem w ręku, by móc w każdej chwili obronić matkę przed ojcem. Kobieta zamykająca się w tapczanie przed agresywnym mężem.
Z filmu bije szczerość, która tkwi właśnie w godzeniu sprzeczności. Bo przecież można kochać nawet własnego oprawcę, a dzieciństwo w cieniu terroru to jednak wciąż dzieciństwo. Aksinowiczowi udała się wielka sztuka, potrafił przekonująco powrócić do przeszłości, odmalować wszystkie jej kolory i zabarwić je traumą. W jednym filmie upchnął beztroskę, śmiech, młodość i wielki, obezwładniający strach.
Komentarze (0)