Recenzja – Festiwal Polskich Filmów Fabularnych: Lokatorka

Jeśli chciałoby się podsumować „Lokatorkę” Michała Otłowskiego jednym stwierdzeniem, to należałoby powiedzieć, że to film ze zmarnowanym potencjałem. Opowiada o niezwykle ważnej i szokującej sprawie, która domaga się jednak znacznie lepiej skonstruowanej fabuły.

Historia snuta w „Lokatorce” nawiązuje do autentycznej sprawy Jolanty Brzeskiej, warszawskiej lokatorki, która nie godziła się na reprywatyzację kamienicy, w której mieszkała od lat. Nowy właściciel zażądał od niej wyprowadzi z mieszkania. Jej niezłomna walka zakończyła się tragicznie – zabójstwem i spaleniem zwłok.

To nie tylko niezwykle oburzająca kwestia społeczna, która powinna być należycie nagłaśniana, to także wyjątkowo „filmowa historia” z odpowiednim potencjałem dramaturgicznym. Jest tu wszystko: zastraszenia, nękanie, morderstwo, podejrzane typy, korupcja na najwyższych szczeblach, agentura, źli i dobrzy policjanci, a także dużo słusznego gniewu społecznego. Takie filmy jak „Lokatorka” powinny wgniatać w ziemię, przerażać, oburzać, budzić trwogę, uwierać sumienia – jak niegdyś „Dług” Krzysztofa Krauzego. Podczas filmu Otłowskiego co najwyżej jednak może uwierać niewygodny kinowy fotel, bo trudno na seansie wysiedzieć, głównie z nudów.

To jeden z tych filmów, który mógłby się udać, gdyby nie jeden szczegół – w tym wypadku konstrukcja fabularna. Film bowiem jest złamany z powodu niezwykle chaotycznego i nieprzemyślanego scenariusza. Zaczyna się standardowo: mamy nękanych lokatorów i nękających. Za nimi stoją inni: ważniejsi, którzy wolą trzymać się w cieniu. Mają swoich popleczników, wspólników – wśród prawników, sędziów, policjantów, prokuratorów. Ich mafijne macki oplatają całe miasto. I Otłowski to pokazuje: lewiznę, korupcję, przekręty, na których robią grube miliony. Cierpią natomiast najbiedniejsi, zwykli ludzie. Tak mogłoby to jeszcze biec, choć kręcone jest to z subtelnością młotka, ale niestety na tym reżyser nie poprzestaje.

Mniej więcej w połowie filmu zmienia się narracja. Znika dotychczasowa główna bohaterka, którą zastępuje młoda, ambitna policjantka, która jeszcze nie wie, że pewnych spraw się nie rusza. Kino społeczno-polityczne zamienia się w coś na kształt kryminału. Coś na kształt – bo od samego początku wiadomo, kto zabił. Może nie dosłownie, ale jasne jest, że to przecież zbrodniczy reprywatyzacyjny układ. Dostajemy więc po raz drugi te same historie, sprawa jest wałkowana, ale nie rusza do przodu. Ciągle ci sami skorumpowani policjanci/prawnicy/politycy/prokuratorzy kręcą szwindle, a sprawiedliwości nie ma. Nie ma w tym również krztyny dramaturgii, bo wszystko jest wyłożone wprost, wątek kryminalny nie odkrywa nic, bo wszystko już jest odkryte – całkowicie jasne jest, kto tu jest zły, a kto dobry. Zresztą wiadomo to po pierwszym rzuceniu oka na postacie – dobrzy są poczciwi i ubodzy, a źli mają przyklejone sztuczne, cyniczne uśmieszki i rozbijają się wielkimi wozami.

Wydaje się, że film mógłby się udać, gdyby od początku zdecydowano się na konwencję kryminału. Zacząć powinno się od zwęglonych zwłok i policjantki, która stara się dociec tajemnicy sprawy wbrew wszystkim. Dzięki temu, krok po kroku, odkrywalibyśmy te wszystkie tajemnice, które tu dostajemy „od tak”. Niestety twórcy mieli inny pomysł, który zamienił tę wstrząsającą historię w czytankę, która ma oburzać, a jedynie irytuje. Film jest jak ulotka edukacyjna, tłumacząca, czym jest mafia reprywatyzacyjna – bez emocji, bez dramaturgii, bez gniewu. Ogromna szkoda, bo potencjał był wielki – na film potrzebny i nie dający spokoju sumienia.

Ocena: 4/10