Paweł Łoziński nigdy nie odciął się od strategii twórczej swojego ojca, Marcela. W „Filmie balkonowym” widać to szczególnie dobrze. Bo to mogłaby być kontynuacja arcydzieła starszego z Łozińskich – „Wszystko może się przytrafić”, w którym brat Pawła biegał po warszawskim parku i zaczepiał przechodniów, zadając – wydawałoby się – dziecięce pytania. Z odpowiedzi na nie utworzył się filozoficzny traktat, chwytający sens życia.
W „Filmie balkonowym” pomysł jest niemal identyczny, równie minimalistyczny i z pozoru błahy. Tym razem to rozmówcy biegają, a dokumentalista próbuje ich na chwilę zatrzymać. Ten strumień ludzkich głów, oglądanych z wysokości saskokępskiego balkonu przywodzi na myśl różne metafory: ludzi zabieganych, zapatrzonych w przyziemność chodnika zamiast spoglądających w górę życiowego sensu, ludzi niekiedy samotnych, zatroskanych, pędzących nieświadomie ku śmierci.
Od tej symboliki Łoziński wcale nie ucieka, wręcz się nią ironicznie bawi, komentując zza kamery pomysł na film. Od przytłaczającej i pretensjonalnej metafizyki na szczęście ratuje dokumentalistę konkret chodnika, płotu, mikrofonu, kamera, a nawet samego reżysera. I konkretne pytania, które twórca zadaje przechodniom. Dalekie one są od pytań zadawanych przez filozofów. Łozińskiemu wystarczy: „Co słychać?”, „jak się dziś czujesz?”, tylko niekiedy znienacka wypali: „Kim jesteś?” i „jaka jest twoja historia?”.
Może to ostatnie z pytań jest najistotniejsze, bo „Film balkonowy” wydaje się zapisem ludzkich opowieści o sobie samych. Jest w tym trochę terapii, ale więcej z doceniania każdego z nas, bo każdy z nas mógłby przechodzić pod tym balkonem. Okazuje się bowiem, że wszyscy nosimy cenne opowieści, każda z nich jest ciekawa i wartościowa. A wypowiedziana do kamery może nabrać wydźwięku uniwersalnego.
Łoziński stał na swoim balkonie z kamerą i mikrofonem przez rok: od wiosny do wiosny. Dzień w dzień zaczepiał przechodniów, z których część stała się jego znajomymi, powracającymi bohaterami, jak dozorczyni, gadatliwa sąsiadka Jadzia, mężczyzna, który dopiero co wyszedł z więzienia, a nawet żona reżysera. Bo to jest również film o Łozińskim, który podczas niezliczonych rozmów niekiedy zdradza się z własną opowieścią, by nie być dłużny tym, których wysłuchuje.
Równie żmudnym procesem, co zbieranie materiału, był zapewne montaż. Morze zdjęć należało przejrzeć, wyselekcjonować i ułożyć w przekonującą całość z wyczuwalną strukturą. Rytm filmu wyznaczają pory roku, ale nie trudno zauważyć, że niekiedy twórca grupuje pewnych przechodniów, zestawiając niektóre opowieści. To dodaje filmowi nerwu i dynamiki, czuć dzięki temu, że za stołem montażowym siedział człowiek, który tworzył świadomie i z konkretną myślą w głowie.
Ale o strukturze w pewnym momencie się zapomina, bo przed oczami mamy morze przechodniów i niekończące się rozmowy: od najbanalniejszych, po zadziwiająco poważne. To niewiarygodne, jak Łoziński potrafi otwierać przed kamerą ludzi, którzy nieraz nieproszeni nagle spowiadają się niemal z całego swojego życia. Ale autor to rasowy dokumentalista i wytrawny rozmówca. Wie, kiedy zamilknąć, by dać chwilę przechodniowi na obnażenie się z najbardziej skrywanych emocji, a kiedy przycisnąć, podpytać i niemal wścibsko wejść komuś z butami w intymność. To wszystko dla dobra filmu, ale wydaje się, że również dla dobra rozmówców, którzy nie wydają się napastowani ani pytaniami, ani kamerą. Nawet jak się krępują i zarzekają, że nic nie powiedzą, w magiczny sposób zaczynają opowiadać o rzeczach, których być może nie powiedzieliby nawet najbliższym.
Te skrawki rozmów, krótkie migawki, powracające motywy układają się w całość, ale nieskładną, szorstką, nieuporządkowaną – jak ludzie życie, jak świat, jak rzeczywistość. Okazuje się, że wystarczy wyjść na balkon, by zobaczyć wszystko: młodych, starych, szczęśliwych i zatroskanych, zakochanych i rozwodzących się, pełnych nadziei i u kresu sił. Ale koniec końców okazuje się, że to wcale nie treści rozmów są tu najważniejsze, a sam akt rozmowy: nawiązanie kontaktu, okazanie zainteresowania, wysłuchanie, czasem proste pocieszenie. To nie suma jednostek składa się na wszechświat. Wszechświat jest w spotkaniu dwóch życzliwych sobie ludzi.
Komentarze (0)