Oczekiwania związane z „Diuną” były ogromne. Potencjał powieści Franka Herberta jest wielki, a wizualna wrażliwość i rzemieślnicza ręka Denisa Villeneuve’a cenione. Wszystko więc wskazywało, że będziemy mieli do czynienia z dziełem ponadprzeciętnym, kto wie, być może wyznaczającym nowe kinematograficzne terytoria. I faktycznie, coś jest na rzeczy, choć wcale niekoniecznie z powodu artystycznego poziomu „Diuny”, choć ten wcale nie jest niski.
To nie jest film – to jest połowa filmu, a może nawet dopiero prolog. Co więcej, to nie jest „Diuna”, to jest „Diuna. Pierwszy rozdział” – o czym informuje plansza na początku filmu. I rzeczywiście, fabuła posiada strukturę przewodnika po odległych światach, a jej celem jest przede wszystkim zapoznanie widzów z podstawowymi zasadami rządzącymi kinematograficzną rzeczywistością i relacjami między bohaterami. Każdy kolejny dialog brzmi niezwykle deklaratywnie i pada po to, by coś nam wyjaśnić – czym jest przyprawa, na co trzeba uważać chodząc po pustyniach planety Arrakis, dlaczego Paul Atryda jest tak wyjątkowy i skąd się biorą jego dziwaczne sny. Te wszystkie słowa i towarzyszące im wydarzenia nie mają w pierwszej kolejności pchać akcji do przodu, one jedynie określają filmowy świat. Villeneuve stworzył więc z zawiązania akcji cały film.
A jest to o tyle kłopotliwe, że film nie posiada klasycznej struktury ze wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. Mamy wiele filmowych sag, które od samego początku były pomyślane jako seria. Choćby – „Władca pierścieni”. Jednak oglądając pojedyncze części dzieła Petera Jacksona nie mamy wątpliwości, że otrzymaliśmy jakąś całostkę, która potem z innymi filmami złoży się na coś większego. Każda z części ma własną dramaturgię i klasyczną narrację – w „Diunie” tego nie ma. Brakuje więc klasycznego napięcia, mamy bowiem wrażenie, że akcja ciągle się nie zawiązała i wciąż czekamy na punkt zwrotny, który nie nadchodzi. Finał natomiast pozostawia nas w zawieszeniu – nie ma nawet funkcji cliffhangera, znanego z narracji serialowej. Po prostu akcja nagle się urywa – a mogłaby w każdym innym miejscu.
To wcale jednak nie znaczy, że fabuła jedynie rozczarowuje. Choć jako osoba niezaznajomiona z książką muszę przyznać, że spodziewałem się czegoś więcej niż kolejnej wariacji na temat Biblii i historii oczekiwania na nadejście „chosen-one”. To jest przecież dokładnie ta sama historia, co „Władca pierścieni”, „Matrix” czy „Gwiezdne wojny”. Na dodatek mamy niezwykle mocny i kategoryczny podział na prawych i niegodziwych, podkreślany przez scenografię i kostiumy – jedynie nieco bardziej stonowany względem tego, co występuje u Petera Jacksona i George’a Lucasa. Niby nie ma co oskarżać Villeneuve’a o to, jak fabułę budował Herbert, ale zasadnym jest postawienie pytania, czy w ogóle potrzebujemy filmowej adaptacji „Diuny”, która gra dokładnie na tych samych nutach, co znane już filmowe serie.
Pomijając strukturę, to mimo wszystko opowieść jest wciągająca. Paul Atryda i jego matka są frapującymi postaciami – ale raczej z tego powodu, że wciągają widzów w dziwaczny świat, rządzony niejasnymi zasadami, niż ze względu na własną wyjątkowość. To właśnie tajemniczość tego świata, pożeniona z wizualną atmosferą, sprawia, że film ogląda się z wielką przyjemnością. Choć ukryte moce, rodzinne perypetie i międzygwiezdna walka o władzę to motywy doskonale znane z innej intergalaktycznej sagi, to jednak „Diuna” to nie są nowe „Gwiezdne wojny”. Nie ma tu lekkości, humoru i bezpretensjonalnych przygód znanych z dzieła Lucasa. Proza Herberta i wizja Villeneuve’a to raczej dramat dworski, pożeniony z kinem politycznych intryg z znakomitymi akcentami gigantycznej batalistyki. Jest w tym, rzecz jasna, sporo starej, dobrej naukowej fantastyki – wartość tej opowieści zasadza się w kreatywności kreowanych światów – ale to ciężar snutej opowieści decyduje ostatecznie o klimacie.
A klimat jest tu wszystkim. To on decyduje o powodzeniu tego filmu. Klimat budowany designem – kostiumami, scenografią, zdjęciami, inscenizacją. Villeneuve operuje skalą – tu wszystko jest mrocznie monumentalne, ale jest to monumentalizm minimalistyczny – wielkie metalowe statki są kubistyczne, przypominają modernistyczną architekturę pozbawioną zbędnej ornamentyki. Czuć w tym inspiracje brutalizmem, ale też starożytną sztuką sumerską, egipską. Wszystko jest gładkie, zimne i ogromne – a jednocześnie utrzymane w dobrym smaku, w pewnym sensie czyste. Do tego trzeba dodać niezwykłą pomysłowość fotograficzną: mieniącą się przyprawę, wszechobecny dym, piach, kurzawę, które zamazują kontury i wytwarzają dodatkową atmosferę niedopowiedzenia i tajemnicy. Do tego koniecznie trzeba dodać zdanie o muzyce. Dawno nie słyszałem tak dobrego Hansa Zimmera, który wprowadził do tej opowieści za pomocą mistycznych chórów duchowość i wzniosłość, której daleko do pretensjonalnego kiczu. Daleko do niego zresztą całemu temu dziełu, który z różnych przyczyn może rozczarowywać, ale nie z powodu złego stylu.
Mam natomiast za złe twórcom, że zadrwili z widzów, dając im mapę, przewodnik po nowym terytorium, zamiast opowiadać angażującą, kompleksową historię – połączę filmu, a nie cały. Uważam, że nie tak buduje się franczyzy i wielkie kinematograficzne sagi. Ale być może to początek czegoś nowego, ustanowienie nowych filmowych szlaków, które teraz przypominać będą bardziej serialowe. Ale póki będą je wytaczać tacy fachurzy, jak Villeneuve, to o przyszłość jestem spokojny.
Ocena: 7/10
Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.
Komentarze (0)