Recenzja – „Cząstki kobiety”: O szczerość emocji

Kornel Mundruczo wypłynął tym filmem na międzynarodową arenę. Dobre recenzje podczas festiwalu w Wenecji, nagroda dla Vanessy Kirby, oscarowy buzz już w tym momencie ugruntowały pozycję Węgra na światowej scenie kina artystycznego. Ale czy „Cząstki kobiet” to faktycznie w pełni udany film? Z pewnością ma kilka ciekawych rzeczy do zaoferowania, ale widać na pierwszy rzut oka, że Mundruczo przeszarżował z artystowską poetyckością, która pozbawiła film emocjonalności, tak ważnej w przypadku podjętego tematu.

Mam wrażenie, że gdybym zobaczył jeszcze jedną poetycką metaforę z jabłkiem w roli głównej, to nie tknąłbym tego owocu przez dłuższy czas. Film Mundruczo jest przeładowany symbolicznymi obrazami, w których i most, i roślinki, i plakat na ścianie muszą coś znaczyć. Najgorsze jest chyba jednak to, że te wszystkie metafory są bardzo proste do rozszyfrowania – symbole nie sugerują, lecz zostały sprowadzone do płytkiej ilustracji. No bo jak most, to wiadomo, że ma łączyć ludzi, obumarłe roślinki to przecież wizualizacja śmierci i rozkładu (na przykład małżeńskiego pożycia), a jabłka? Cóż, niedaleko przecież pada jabłko od jabłoni, a że film jest o utracie dziecka, to chyba jest jasne, o co chodzi…

Metaforyka i symbolika są domeną kina intelektualnego, które ma raczej stanowić wyzwanie dla umysłu, niż poruszać serca – bo angażuje kulturowe tropy, które widz musi odczytywać, a nie odczuwać. Jak jednak intelektualnie ogarnąć utratę dziecka? To bodaj najbardziej emocjonalny temat, jaki można podjąć, o czym doskonale wiedział choćby Kenneth Lonergan, kręcąc znacznie bardziej udany na ten temat „Manchester by the Sea”.

„Cząstki kobiety” opowiada bardzo prostą historię – historię żałoby po śmierci dziecka, które umiera chwilę po narodzinach. Mundruczo rozrysowuje szeroki krajobraz sytuacji – angażuje partnera matki, jej matkę, siostrę i innych członków rodziny, a nawet przyjaciółkę niedoszłej babci. I to właśnie relacje między bliskimi w obliczu tragedii interesują Węgra najbardziej. O tym wątku ma jednocześnie najwięcej do powiedzenia. Najciekawiej dzieje się na linii matka-babcia, które mają odmienne wizje radzenia sobie z tragedią. Znacznie słabiej natomiast wypadł konflikt matka-ojciec, który podąża utartymi i stereotypowymi torami, ukazując problemy emocjonalne poprzez nieudane pożycie seksualne, a uczuciowe oddalenie ilustrując zdradą i brakiem porozumienia.

Ale film ma również dobre strony, do najjaśniejszych należy zaliczyć dwie aktorki – Vanessę Kirby w roli matki i Ellen Burstyn w roli babci. Obie operują już swoją urodą – zwiewną i romantyczną u Kirby oraz zimną i dystansującą u Burstyn. W ich gestach, skupieniu, oczach zapisane jest odmienne widzenie świata, które daje o sobie znać również w dwóch znakomitych, choć krótkich monologach. Obie kobiety zdają w nich sprawę z własnego sposobu borykania się z życiem, co w zaskakujący sposób je ponownie łączy.

Do dwóch aktorek i dwóch monologów należałoby dodać jeszcze dwie znakomite sceny, większe niż cały film: scenę porodu i scenę spotkania rodzinnego. Obie są długie (pierwsza ma niemal 30 minut) i są nakręcone w jednym ujęciu, co wywołuje piorunujące wrażenie współprzebywania i jednocześnie współodczuwania z bohaterami, przeżywającymi wyjątkowo skrajne emocje. To niestety jedyne momenty w filmie, gdy reżyser mówi do widzów wprost, a nie za pomocą wątpliwej jakości metafor. Co udowadnia, że o pewnych sprawach lepiej mówić bez ogródek, po prostu szczerze.

Ocena: 6/10