Wspinaczka wysokogórska to nasz sport narodowy. Gdy tylko rusza wyprawa pod flagą biało-czerwoną cały kraj staje się ekspertem od himalaizmu. Nic więc dziwnego, że rodzima kinematografia sięgnęła po ten temat. Tym bardziej, że w historii mieliśmy wielu wspaniałych wspinaczy oraz niemniej inspirujące, a niekiedy przerażające opowieści. Jedną z nich miał do opowiedzenia Maciej Berbeka. I właśnie ona stała się kanwą „Broad Peak” Leszka Dawida.
Produkcja filmu trwała wyjątkowo długa, co nigdy nie jest dobrym znakiem. Od wejścia na plan do premiery kinowej minęło kilka lat. W tym wypadku wydawało się to uzasadnione. Przecież Karakorum, przecież Alpy, wspinaczka wysokogórska, efekty specjalne. Trudne warunki kręcenia plus pracochłonna postprodukcja wymagają czasu. Czy ekranowy efekt wynagradza wyczekiwanie? Z żalem trzeba powiedzieć, że niestety nie. Rozmachu nie widać nawet w zdjęciach, które co prawda kilkukrotnie przedstawiają zapierający dech w piersiach krajobraz, ale ani tych ujęć nie ma za wiele, ani nie są szczególnie imponujące. Ale o poziomie tej produkcji niech świadczy fakt, że strona wizualna i tak jest jej najmocniejszym elementem.
Film łatwo podzielić na trzy bardzo wyraźnie odseparowane od siebie części. Berbeka wspina się na Broad Peak – Berbeka siedzi w domu w Zakopanem – Berbeka wspina się na Broad Peak. Scenariusz filmu – jak widać – jest prosty jak wejście na Gubałówkę. Oprócz wspinaczki oferuje jeszcze jeden zwrot akcji – w końcu z jakiegoś powodu bohater ponownie mierzy się z tytułową górą. I to wszystko. Nie ma tu niczego więcej. Ten fabularny minimalizm niestety odcisnął również swoje piętno na konstrukcji bohaterów. Nie ma tu bowiem miejsca na to, by zbudować pełnokrwiste postaci, co jest jednym z większych błędów tej produkcji. Berbeka jest człowiekiem bez właściwości, a raczej z jedną właściwością – niepojętą potrzebą podążania coraz wyżej. Co nim kieruje? Pasja? Charakter? Miłość do gór? Autorzy nawet nie zadają sobie tego pytania, a co dopiero starają się odpowiedzieć. Zresztą Berbeka ich nie interesuje – interesuje ich jego tragedia, do której mechanicznie – bez pasji! bez fascynacji! – podążają.
Zresztą nie tylko Berbeka jest pozbawiony charakteru. Na planie udało się zgromadzić niezłą obsadę z Tomaszem Saprykiem, Piotrem Głowackim, Łukaszem Simlatem, Mają Ostaszewską na czele. Niestety nikomu nie pozwolono grać, bo wszystkie role to kilkuminutowe wydmuszki. Sapryk jedynie gada przez krótkofalówkę, Simlat ma jedną scenę, Ostaszewska jedyne co robi, to martwi się o filmowego męża, a Głowacki z powątpiewaniem spogląda na zmieniające się warunki pogodowe. A już całkowicie kuriozalnie został potraktowany Dawid Ogrodnik, który – dosłownie! – mówi jedno zdanie i widać go bez pełnego kombinezonu może jakieś 5 sekund. Ja nie wiem, co się stało z jego postacią, ale najwyraźniej wycięto go podczas montażu, bo nie wyobrażam sobie, by zaangażowano takiego aktora do takiej roli. Chyba, że sam Ogrodnik stwierdził, że to okazja na wycieczkę w góry.
Największym grzechem „Broad Peak” jest fakt, że ekipa ewidentnie ani gór nie kocha, ani nawet ich nie czuje. Wspinaczce, tak przecież dramatycznej dyscyplinie sportu, która jest – wydawałoby się – narracyjnym samograjem, nie towarzyszy żadne napięcie. A wystarczyłoby, gdyby autorzy obejrzeli choćby jeden z niedawnych dokumentów górskich, na przykład „Ostatnią górę” Dariusza Załuskiego, by zobaczyć, jakie emocje można wycisnąć z takiego materiału. Autorzy nie potrafią wykrzesać ani grama dramatyzmu z przeszkód, na które bohaterowie napotykają. Ci wspinają się, wspinają, nagle burkną coś pod nosem – nie wiadomo, czy o ciężkim podejściu, czy o warunkach pogodowych – i idą dalej albo zawracają. Zresztą nie ma większej różnicy, jaką podejmą decyzję, bo żaden wybór nie generuje emocji. Przykład: w kluczowym momencie Berbeka orzeka, że wyruszają na atak szczytowy o 5.00. Ktoś z ekipy burka, że lepiej byłoby o 3.00, co zresztą potwierdza kierownik wyprawy. Ale nic – żadnej kłótni, żadnego napięcia, żadnego konfliktu. Wszyscy zapominają o sprawie. A potem kilka ładnych krajobrazów i koniec – nikt do tematu nie wraca, a jak można się domyślić (choć myśleć trzeba długo i intensywnie) ta decyzja była kluczowa dla dalszego losu bohaterów. Tak się nie opowiada – to zwykłe marnotrawstwo świetnego materiału, wręcz gwałt na pamięci o znakomitym himalaiście! A takich momentów w filmie jest więcej – nikt tu się z nikim nie kłóci, nikt z nikim nie dyskutuje, nikt nie ma do nikogo pretensji – no, może z kilkoma wyjątkami, które i tak nie są w stanie wykrzesać większych emocji.
A już w pierwszych scenach widać, że potencjał był ogromny. Jest rok 1988. Polska ekipa już od dwóch miesięcy siedzi pod K2 i nie może ruszyć wyżej. Ktoś rzuca pomysł, że może w takim razie Broad Peak i namawia Berbekę na wejście we dwójkę. Reszta ekipy patrzy na nich spod byka – bo ryzyko, bo nagła zmiana planów, bo ewentualny sukces przypadłby tylko tej dwójce, a nie całej wyprawie. Czuć gęstniejące powietrze, atmosfera zaczyna iskrzyć, ale ostatecznie ogień nie wybucha, bo zostaje ugaszony chłodem wysokogórskich widoczków, które neutralizują wszelki narracyjny potencjał.
Ciekawa fabularna ścieżka otwierała się również w ewentualnym konflikcie między samotnymi mężczyznami, opętanymi irracjonalnym pragnieniem, ryzykującymi swoje życie, a kobietami, które również są samotne, ale w domu, którym się zajmują i wśród piastowanych dzieci. Postać Mai Ostaszewskiej powinna kipieć smutkiem, napięciem, strachem, a bohaterka jest w stanie tylko cichutko i bez przekonania wydukać „boję się”. Jasne, że się boi, nie musi tego mówić, ale powinna to pokazać. Twórców w ogóle ten wątek nie interesuje. Sekwencja domowa jest tylko interludium, momentem wyciszenia między dwiema wyprawami.
Kwintesencja nieporozumienia to finał. Całość kończy się dokładnie w tym momencie, w którym powinna się zacząć. Najbardziej dramatyczne momenty autorzy zastępują… planszami, kolejny raz pozbawiając fabułę dramatyzmu i udowadniając, że zupełnie nie interesuje ich podwyższanie widzom ciśnienia. Szkoda, że nie interesuje ich również cokolwiek innego – bo to nie jest ani opowieść o osobistej tragedii Berbeki, ani o jego rodzinie, ani nawet o grozie wielkiej góry. Jakby twórcy odrabiali zadanie domowe z najbardziej znienawidzonego przedmiotu – nakręcili? nakręcili – to co się czepiacie! Okazuje się więc, że kolejny raz sprawdziła się stara prawda, że im dłuższa produkcja, tym mizerniejszy efekt. Wielka szkoda, bo do opowiedzenia mamy jeszcze tak wiele wysokogórskich historii, a „Broad Peak” może okazać się tragedią, która na długi czas zniechęci twórców do wspinania się na filmowe szczyty.
Komentarze (0)