Młodzi ludzie, deska, hip-hop, pierwsze miłości i problemy „na chacie”. To tematy, które w światowej kinematografii są oklepane, a u nas wciąż stanowią jakieś novum. Szczególnie, jak opowiada się o nich w sposób szczery, angażujący i językiem atrakcyjnym dla tych, o których się mówi. Właśnie dlatego „Braty” są tak ważnym filmem w naszej kinematografii. Nawet, jeśli są zbudowani na zbyt oczywistych schematach.
Tytułowe braty to Bartek i Filip. Razem rozbijają się furą po dzielni, razem grają w kosza i na plejce. Bartek trochę ojcuje młodszemu bratu, bo ich tata częściej niż z nimi przesiaduje zamknięty w swoim pokoju i ćpa. To żadna patologia, mieszkanie na porządnym blokowisku, chłopaki nie chodzą głodni i mają na piwko czy imprezę. Ojciec jest nieobecny, bo pogrążył się w rozpaczy po śmierci żony, matki chłopaków. Nie udźwignął tego ciężaru i poddał się. W tej sytuacji bracia są skazani na siebie – a że w rodzeństwie jest różnie, tak i tu nie zawsze będzie kolorowo.
I tu zaczynają się wspomniane schematy. Starszy poznaje dziewczynę, która ewidentnie podoba się też młodszemu – zresztą ze wzajemnością. Musi też zdarzyć się coś, co wystawi braterską miłość na ostateczną próbę. Fabuła wiec nie oferuje niczego, czego byśmy w podobnym coming-of-age kinie nie widzieli. Na szczęście twórcy nie stawiają w pierwszej kolejności na opowiadanie historii, chyba zdawali sobie sprawę, że za wiele do opowiedzenia nie mają. W zamian przesycają film młodzieńczą beztroską i melancholią samotności, a także dość nieoczekiwaną jak na tę rzeczywistość wrażliwością.
Najlepsze są te momenty, gdy bohaterowie jeżdżą na desce, słuchają muzyki, palą blanty, imprezują. Wtedy najbardziej uwidacznia się reżyserski zmysł obserwacji, łączność ze światem, o którym opowiada, współdzielenie tej samej wrażliwości. Nie ma tu niczego ze skandalu, kontrowersji, spojrzenia wyższościowego. To całkowite przeciwieństwo „Cześć, Tereska”, która dawno temu opowiadała o podobnych bohaterach, ale zupełnie inaczej. Filipowicz nie ma również zamiaru zamieniać filmu w teledysk, a tak łatwo mógłby to uczynić. Niewiele mamy tu „malowniczych” scen jazdy na desce, nie eksploruje wizualnej potencji imprez czy chropowatego piękna osiedlowych miejscówek. Nie robi tego, bo wie, że to wszystko jest po prostu zwykłym elementem codzienności bohaterów, ich domem, ich normą. Nie należy więc estetyzować „blokerstwa”, nie ma sensu eksplorować skaterstwa – byłoby to sztuczną stylizacją, fałszem, którego w tym świecie się nie toleruje.
Jest tu wiele o ojcostwie, o braterstwie, ale chyba najwięcej o samotności dojrzewania, szukania własnego miejsca w świecie, w którym nie ma żadnych drogowskazów. Gdzie ojciec nawet nie chce być przewodnikiem, a brat nim być nie potrafi. Filipowicz nie szuka odpowiedzi w gniewie, agresji, buncie czy autodestrukcji, jak by zrobiło wielu twórców, i co wypadałoby na ekranie znacznie efektowniej. On odnajduje to zagubienie w wycofaniu, wrażliwości melancholii, dzięki czemu łatwiej zbliżyć się do bohatera i z nim współodczuwać.
Komentarze (0)