Recenzja – „Boy from Heaven”

Saleh kolejny raz łączy opowieść o współczesnym Egipcie z mocno zaznaczoną gatunkową konwencją kina sensacyjnego. Tym razem najbliżej mu do filmu szpiegowskiego. Pojawiają się agenci, Służba Bezpieczeństwa, zabójcy na zlecenie rządu i cała masa donosicieli. A wszystko to w najważniejszej uczelni muzułmańskiego świata.

„Boy from Heaven” sprawdza się jako kino polityczne. To wejrzenie w instytucje świeckie i religijne muzułmańskiego świata skrzy się niejednoznacznościami. Znaczące są wybory perspektywy narracyjnej. Jednym z głównych bohaterów jest SB-ek, który w każdym innym filmie byłby postacią negatywną – bezwzględny, lojalny władzy, skuteczny w dążeniu do celu. Poznając jego perspektywę, można mu jednak niemal kibicować, ostatecznie wybory, którymi steruje, wydają się faktycznie właściwe, zresztą to on okazuje się jedynym sprzymierzeńcem głównego bohatera – młodego studenta z prowincji, który wpada po uszu w środek politycznych gier.

Niejednoznaczności jest więcej: Saleh widzi je w religii, polityce, władzy. Po żadnej ze stron nie ma ludzi niewinnych, wszędzie panuje moralna szarzyzna. Może dlatego, że tezą filmu jest konieczność pogodzenia obu stron, zrównanie ich, pokazanie, że liczą się intencje, a nie frakcje. Ostatecznie wygrywa koncyliacja, nie eskalowanie konfliktu. Można z tym polemizować, taktyczna zgoda pewnie nikomu do końca nie pasuje, ale kto wie, czy istnieje rozsądniejsza alternatywa.

Gorzej „Boy form Heaven” wypada jako kino gatunkowe. Niewiarygodna jest postać studenta, który dopiero zaczyna naukę, a okazuje się tak biegły w szpiegowskim fachu, że niemal w pojedynkę ogrywa wszystkich – łącznie z najpotężniejszymi umysłami muzułmańskiego świata. Najgorsze jest to, że na tej postaci ufundowana jest cała fabuła, bez jej wiarygodności reszta się sypie. I tak, niestety, się stało.

Ocena: 6/10