Recenzja – „Bal”: Świeci, błyska, gra i buczy

Cekiny, oślepiające kolorowe światła, intensywne czerwienie i żółcie, migoczące reflektory – „Bal” Ryana Murphiego błyszczy, świeci się, wiruje i miga. To samoświadomy pokaz niebywałego kiczu, który na swoje sztandary wzniosło środowisko LGBT. Jest więc kinky, queer i glamour – jak na twórcę „Pose” przystało. Aż trudno uwierzyć, że w tym przedsięwzięciu wzięły udział Meryl Streep i Nicole Kidman – chyba musiały po prostu liczyć na dobrą zabawę i dostały ją, co widać na ekranie. „Bal” to film tak przegięty, że stanowi najlepsze zwieńczenie dziwacznego 2020 roku. Ale jednocześnie – na przekór ostatnim dwunastu miesiącom – jest niepoprawnie optymistyczny, zabawny i kolorowy.

Akcja rozpoczyna się na głównej ulicy nowojorskiego Broadwayu, gdzie poznajemy głównych bohaterów filmu – gwiazdy tamtejszych scen, zakochanych w sobie celebrytów, ogrzewających się w blasku fleszy i przepychu tamtejszych teatrów. Właśnie udzielają wywiadów zaraz po zakończeniu premierowego pokazu nowego musicalu o losach Eleonore Roosevelt, kobiecie niezwykłej siły, lecz żyjącej w cieniu znanego męża. Jeszcze nie wiedzą, że spektakl okazał się klapą i zostanie ściągnięty z afiszy. Oni sami natomiast będą musieli zrobić coś, by ponownie zasłużyć na dobrą prasę. Z pomocą przychodzi pewna licealista z Indiany.

Dziewczyna planowała iść na bal maturalny ze swoją partnerką – co zostało kategorycznie zakazane przez radę rodziców. Broadwayowe gwiazdy – Angie Dickinson, Dee Dee Allen, Barry Glickman –  ruszają więc na pomoc. Ich celem nie jest jednak – przynajmniej w pierwszej kolejności – ratunek prawa do miłości dla wszystkich, lecz przedstawienie się w mediach z dobrej, aktywistycznej strony, co stanowi świetny, karykaturalny punkt wyjścia, piętnujący amerykański showbiz. Gdyby nie ta złośliwość, „Bal” byłby nie do przełknięcia – nawet mimo samoświadomości operowania kiczem. W punkcie wyjścia zostaje więc złagodzona do bólu poprawna wymowa filmu, który może być dla homofonicznych kręgów kolejnym i koronnym argumentem przeciwko Netflixowi. Medialny gigant ewidentnie świetnie bawi się swoim wizerunkiem i robi wszystko, by wkurzyć wszystkich, którzy zarzucają im nadmierne angażowanie się w kwestie politycznej. Bardziej gejowsko-lebsijsko-elgiebetowego filmu po prostu zrobić się już chyba nie da.

Nie ma sensu streszczać fabuły tego filmu, bo jest do bólu przewidywalna i oparta na klasycznych schematach. Ale nie o fabułę tu chodzi. Ważne są cekiny, światła, kolory – miganie, świecenie i błyszczenie. I tego mamy tu pod dostatkiem – wręcz za dużo, bo to przesada jest tu elementem budującym formę film. Za dużo jest tu i kiczu, i kampu, i nadmiernie emocjonalnych scen. Karykaturalność tej przesady staje się jednak lekiem, który zamienia całość w pastiszowy, migotliwy spektakl sztuczności.

Przesada w operowaniu kolorem i światłem dobrze maskuje niewielki inscenizacyjny rozmach filmu, który wygląda na w całości zrealizowany w niewielkim studiu. Mało tu rozbudowanych układów tanecznych, a nawet wpadających w ucho piosenek – co jest wraz z przebiegiem akcji dość rozczarowujące. Podobnie zresztą jak zakończenie, kiedy film trochę zapomina o swoich kampowych korzeniach i zaczyna całkiem na serio próbować wyciskać nam z oczu łzy. Dopóki jednak twórcy starają się nas oszołomić cekinową tandetą i śmieją się jednocześnie z ultra-poprawnych elit showbiznesu i zaściankowych homofonów, to zabawa jest przednia.

Ocena: 6/10