Recenzja – „Bad Boy”: Mały książę

Patryk Vega coraz mniej rozumie się ze swoją publicznością. Świadczy o tym nie tylko kiepski bilans weekendu otwarcia „Bad Boya”, ale również kształt samego filmu. Vega chyba za bardzo uwierzył, że potrafi wciągnąć widza w świat swojego kina bez pomocy gry na społecznych sentymentach, odwoływania się do popularnych fantazmatów, a także niskiego poczucia humoru. „Bad Boy” jest wyprany z jakiegokolwiek politycznego przekazu, trudno odnaleźć w nim charakterystyczną dla wcześniejszych filmów Vegi walkę z liberalnym establishmentem i – co być może najważniejsze – jest nakręcony zupełnie na serio.

Trudno rozwodzić się na tym filmem. Nie wzbudza on nawet większych kontrowersji. Nie ma struktury sensacji z tabloidu, nie angażuje społecznie wykluczonych, nie wykorzystuje estetyki okropieństwa, by atakować skorumpowaną elitę. Wszystko, co ma do zaoferowania, to luźno opartą na faktach historię pewnego kibola, który postanowił wziąć w posiadanie swój ukochany klub, by wprowadzić go na europejskie salony. Cóż, choć w jednym jest Vega zgodny z prawdą – filmowej Unii Warszawa idzie równie źle, co rzeczywistym polskim klubom.  

„Bad Boy” nie jest, jak wiele poprzednich filmów Vegi, sumą drobnych historyjek i scen o strukturze skeczy. Opowiada w miarę spójną historię, ale to wcale nie pomaga w zorientowaniu się w niej. Od dawna doskonale wiadomo, z czym Vega sobie nie radzi – zupełnie nie potrafi opowiadać. Nie wie, do czego służy montaż i jak nim operować. Nie jest w stanie budować dramaturgii, przez co opowiadana historia zupełnie nas nie obchodzi – podobnie zresztą jak bohaterowie. To powoduje, że postacie szeleszczą papierem, dokładnie tak samo jak dialogi. Ostatecznie nie wiemy, do czego cała ta historia zmierza, komu powinniśmy kibicować, a z kim iść na „ustawkę”.

Nie mam nawet ochoty wchodzić w szczegóły i zastanawiać się, jak można było wymyślić motyw zaaranżowania fikcyjnej pary adwokatki i policjanta, który miał w jakiś sposób pomóc w sprawie. Nie mam zamiaru głowić się również nad tym, dlaczego nagle między tą parą dzieją się przedziwne rzeczy, a przede wszystkim – dlaczego tego policjanta gra Maciej Stuhr, który w ten sposób traci jakąkolwiek aktorską godność. Nie będę również rozwodził się nad sposobem przedstawiania meczów, które wyglądają nawet słabiej niż prawdziwe spotkania Ekstraklasy. Nie widzę sensu pastwić się nad poziomem realizacji, złą grą aktorską, scenariuszem dziurawym jak obrona polskich dużych w spotkaniach europejskich pucharów, brakiem logiki i elementarnego poszanowania inteligencji widzów. Interesuje mnie tylko jedna rzecz. Skąd wziął się pomysł wplecenia w fabułę Machiavellego?!

Cytat z książki „Książę” pojawia się już na wstępie – jako motto. Potem bohaterowi wpada w ręce egzemplarz tego pisma (jeden ze współwięźniów rzuca od niechcenia: „przeczytaj to!”, po czym wręcza mu książkę – ach, cóż za scenariuszowa finezja!), które niby inspiruje go do działania po wyjściu z więzienia – czyli przejmowania władzy w ukochanym klubie. Wiadomo, na czym polega makiawelizm – na bezpardonowym, a przy tym skutecznym parciu po władzę. I niby bohater faktycznie to robi. Tylko co z tego? U słynnego Włocha celem było skuteczne zarządzanie dobrym państwem. U Vegi nie o dobro chodzi, ani skuteczne zarządzanie, lecz o pieniądze i władzę samą w sobie. Poza tym tytułowy bad boy jest raczej patałachem, wychowanym na ustawkach, a nie żadnym wytrawnym graczem. Nie wie, że nie da się wszystkiego osiągnąć siłą, a nowoczesne rządzenie powinno rozpocząć się od audytu. Już ciekawsza jest pani adwokat, która nieoczekiwanie staje się jego dziewczyną i zaczyna prowadzić podwójną grę (o ile faktycznie jest ona podwójna, bo w filmie nie zostało to precyzyjnie przedstawione). Być może to ona mogłaby się stać prawdziwą księżną o cechach wallenrodycznych, ale Vega jej na to nie pozwala. Widzi w niej bowiem jedynie potulną, zakochaną kobietę, delikatną niczym róża. Bad boy zresztą ostatecznie również schodzi z drogi interesów, by zaopiekować się swoim ukochanym kwiatem – z księcia makiawelicznego staje się… małym księciem.

Te rozważania na temat filozofii polityki również nie mają większego sensu, bo Vega traktuje Machiavellego tylko jako ozdobnik. Tezy Włocha skojarzyły mu się z postępowaniem bohatera, który siłą, wymuszeniami i brudnymi pieniędzmi zamierzał przejąć klub. Vega nie ma ambicji filozoficznych, ani politycznych – interesuje go czysta adrenalina, wulgaryzmy, siła, przemoc i akcja. „Bad Boy” to taki filmowy koksu – sztucznie napakowany i zupełnie otumaniony kolejnymi szprycami.

Ocena: 2/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.