Koreeda nie przestaje eksploatować swojego ulubionego tematu. Ponownie postanowił zredefiniować kategorię rodziny, budując ją z wyjątkowo nieoczywistych członków. Jak zwykle tej redefinicji towarzyszyła atmosfera ciepła, przytulności i miłości. Mimo że tym razem bohaterami uczynił matkę, która postanawia oddać swojego dopiero co urodzone dziecko oraz handlarzy ludźmi.
Koreeda kolejny raz chce nas nabrać na tę samą sztuczkę. Postaci, które zwykle przedstawionoby jako wyjątkowo podłe u Japończyka są ostoją człowieczeństwa. Trzeba przyznać, że niemal udaje mu się znowu nas na to nabrać. Trudno nie poczuć ciepełka w sercu, gdy na naszych oczach zawiązuje się wspólnota ludzi, którzy faktycznie chcą być razem i którzy mimo wszystko powodowani są szlachetnymi pobudkami. Ale tym razem autor „Po burzy” przeszarżował. Mniej jest tu magii codzienności znanej z „Naszej młodszej siostry”, nie ma emocjonalnego realizmu „Złodziejaszków”. Koreeda dodał w ścieżce dźwiękowej rzewne pianinko i smyczki, które zdradzają fałszywe tony.
Tym razem trudno uwierzyć w wykreowane przez Japończyka postaci. Nie jestem w stanie uznać za wiarygodnych handlarzy ludźmi o złotych sercach. Już sama ta profesja jest z gruntu zła, bo wynika tylko i wyłącznie z chęci zysku zamieniając człowieka (i to małego) w towar. Koreeda staje na głowie, by przekonać nas, że nawet reprezentanci tej profesji mogą mieć szlachetne zamiary. Ale stoi na straconej pozycji.
Niemniej, konstrukcja filmu, sposób argumentami Koreedy, budowanie postaci i to, co dzieje się między nimi, kolejny raz wytwarza energię, która potrafi złapać za serce. Nie da się zaprzeczyć, że wizja rodziny Koreedy jest czymś, czego bardzo obecnie potrzebujemy – jest to bowiem rodzina inkluzyjna, oparta na autentycznych uczuciach bez względu na więzy krwi. Problem w tym, że tę rodzinę mogłyby tworzyć reprezentanci innej profesji. Ale wtedy powstałby inny film, z inną historią i postaciami. Po prosty – inny film Koreedy. I ten z największą przyjemnością bym obejrzał.
Komentarze (0)