Premiera tygodnia – „Yesterday”: Love Song

Przepis na przyjemny, letni feel-good movie? Wziąć świetnie znane i powszechnie lubiane piosenki, wymieszać je z jakąś niezobowiązującą, lekką fabułą, całość poprószyć humorem i szczyptą wzruszenia. Właśnie taki pomysł na filmowy smakołyk miał Danny Boyle, kręcąc „Yesterday”. Składniki niby się zgadzają, ale reżyser co nieco pomylił proporcje. Ostatecznie wyszedł posiłek zjadliwy, ale o dokładkę raczej prosić nie będziemy.

Najważniejszym bohaterem „Yesterday” są Beatlesi, a przede wszystkim ich piosenki – doskonale znane, a wiadomo, że najbardziej lubimy to, co słyszeliśmy już wielokrotnie. Dlatego film Boyle’a zwyczajnie nie mógł się nie udać, poza tym Brytyjczyk jest zbyt sprawnym reżyserem, potrafiącym uratować nawet najmarniejszy scenariusz. A scenariusz „Yesterday”, umówmy się, wybitny nie jest. Choć fabularny punkt wyjścia ma interesujący.

Otóż, pewnego dnia pozbawiony talentu i sukcesów młody gitarzysta postanawia zakończyć swoją krótką przygodę ze światem muzyki. Mówi, że tylko cud mógłby spowodować, że zmieni zdanie. No i oczywiście cud się zdarza. Podczas globalnej awarii prądu bohatera potrąca autobus. Ta koincydencja skutkuje tym, że jako jedyny na świecie pamięta o kilku rzeczach, które nagle wyparowały z rzeczywistości. Po obudzeniu odkrywa, że nikt nie słyszał o Coca-Coli i papierosach, ale przede wszystkim o muzyce zespołu The Beatles.

Nie trudno się domyślić, w jakim kierunku powędruje fabuła. Jack Malik staje się muzycznym objawieniem za sprawą ukradzionych Beatlesom kawałków. W jedną chwilę staje się mega gwiazdą, wylansowaną u boku Eda Sheerana. Mamy więc do czynienia z klasycznym motywem pięcia się po szczeblach kariery, które tym razem dokonuje się wyjątkowo ekspresowo. Jest przy tym oczywiście sporo śmiechu, a dostawcą humoru jest tu również sam brytyjski piosenkarz (znakomita scena szukania pikli w kuchni).

W samej historii nie ma za wiele oryginalności. Jeśli zapomnieć o niesamowitym źródle powodzenia Malika, to fabuła staje się powieleniem doskonale znanej konwencji. Szczypty wyjątkowości ma dostarczyć kontekst etyczny: czy można przypisać sobie autorstwo przebojów wszechczasów, nawet jeżeli nikt nie upomni się o swoje dzieło? Gdy odrobimy już lekcję obowiązkową w postaci scen w studio, konfrontacji z chciwym menadżerem i groteskowymi specami od marketingu, to w końcu możemy skupić się na tym dylemacie. Szybko jednak dochodzimy do wniosku, że główkowanie na jego temat nie ma większego sensu – przecież to zupełnie wydumany problem, który nigdy nie będzie miał miejsca w rzeczywistości. Po co więc w ogóle zaprzątać sobie tym głowę…?

Mimo wszystko ta część filmu ma w sobie sporo uroku. Można kibicować sympatycznemu bohaterowi, cieszyć się jego sukcesami, które należały mu się za ciężką, wcześniej niedocenianą pracę. No i przede wszystkim można rozkoszować się piosenkami Beatlesów, niekiedy w zupełnie nowych, współczesnych aranżacjach. Choć jak na film muzyczny, w którym głównym wabikiem mają być znane piosenki, jest ich zaskakująco mało. Widać, że reżyser miał ambicję, by jego film nie zamienił się w nic nie znaczący dodatek do popularnych utworów. Czy był to dobry pomysł? Mam wątpliwości, ostatecznie to nie pretekstowa fabuła, a piosenki są tym, po co przyszliśmy do kina.

O ile można to jeszcze Boyle’owi wybaczyć, to trudniej przychodzi to przy wątku miłosnym. Brytyjczyk najwyraźniej uznał, że jedna linia fabularna to za mało, a historia rozwoju muzycznej kariery nie dostarczy odpowiedniej dawki emocji. Niestety, wątek miłosny jest zdecydowanie najsłabszym elementem filmu, wywołującym raczej drgawki zażenowania, niż ekscytacji. Miłość rodzi się między Jackiem a jego długoletnią przyjaciółką i menadżerką, która kocha się w nim od zawsze, a on dawno temu przypisał ją do niewłaściwej kolumny przeznaczonej dla kumpelek. Oczywiście wraz z biegiem akcji Jack uświadamia sobie, że jednak mu na niej zależy. Na dodatek i na nasze nieszczęście Boyle powiązał ze sobą oba wątki, by wyznaczyć ich punkty kulminacyjne w tym samym momencie – w wyjątkowo chybionym zakończeniu.

Mocną stroną filmu nie jest także logika. Pomijam wyjątkowo rozchwiane uczuciowo serce Jacka. W „Yestarday” znalazło się znacznie więcej absurdów. No bo za co innego można uznać fakt, że wyjątkowo chciwa menadżerka z wielkiej wytwórni nagle zgadza się na organizację premierowego, najważniejszego koncertu bohatera w zapyziałej mieścinie na dachu malutkiego hotelu? Dlaczego nagle bohater jest w stanie zrezygnować z honorarium, udostępniając piosenki za darmo w Internecie? Tak nie działa ani branża muzyczna, ani prawo autorskie. Ale z drugiej strony, jakiej logiki można spodziewać po filmie, którego akcja zawiązuje się w momencie, gdy okazuje się, że nikt nie pamięta piosenek Beatlesów…

To prawda, pomysł na film jest ekscentryczny, ale widz zwyczajnie zasługuje na to, by ta ekscentryczność została zracjonalizowana – to się jednak nie dzieje. Twórcy przechodzą nad tym do porządku dziennego, wlokąc fabułę filmu za fraki do przodu, na siłę – licząc na to, że nikt nie będzie zadawał kłopotliwych pytań o sens, kiedy może słuchać znanych i lubianych piosenek. Być może tak by się stało, gdyby tym piosenek było więcej…

A tak, otrzymaliśmy kolejny, jeden z wielu, średnio udany feel-good movie, który od reszty odróżnia się tylko tym, że ma w zanadrzu piosenki Beatlesów. I to jest jego największa siła, co dla samego filmu bynajmniej komplementem nie jest. Ostatecznie „Yesterday” zamienia się w długą i, co trzeba przyznać, napisaną od serca pieśń miłosną, skomponowaną dla Johna, Paula, George’a i Ringo. Z jednym trzeba się z Boyle’m zgodzić – świat bez muzyki Beatlesów byłby zdecydowanie gorszym miejscem.

Ocena: 5/10    

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.