Premiera tygodnia – „Vice”: W objęciach diabła

Po „Vice” nie ma już wątpliwości. Adam McKay jest dla filmu fabularnego tym, kim dla dokumentu od lat jest Michael Moore – lewicowym aktywistą, który potrafi w niezwykle atrakcyjny, a zarazem zrozumiały sposób opowiadać o skomplikowanej rzeczywistości polityczno-ekonomicznej. Tu nie zawsze liczy się obiektywizm, wyważenie racji i niuansowanie, bo ostatecznym celem jest obnażenie rzeczywistości, zerwanie z niej medialnego woalu, za którym znajdują się szare eminencje, które z cienia faktycznie rządzą światem.

W tej otwartej polityczności nie ma niczego złego, przynajmniej do pewnego stopnia. We wcześniejszym dziele McKaya – „Big Short” – formuła odkrywania prawdy sprawdziła się znakomicie. Film opowiadał o trudnych do zrozumienia dla „zwykłego” człowieka mechanizmach ekonomicznych, które doprowadziły do kryzysu gospodarczego. Tu na równi z przerysowanymi postaciami, nakręcanymi chciwością i skrajnym egoizmem, winne były konkretne regulacje prawne i finansowe dźwignie. Opis kryzysu był pogłębiony jak w wyjątkowo dociekliwym eseju, a niezwykle dynamiczna forma miała jedynie na celu uatrakcyjnić i uprzystępnić przekaz. W przypadku „Vice”, czyli politycznej biografii Dicka Cheneya, sprawa przedstawia się inaczej. Tu już nie chodzi o abstrakcyjne przepisy prawne, lecz o konkretnego człowieka.

Cheney u McKaya to postać enigmatyczna, celowo trzymająca się z dala od mediów i popularności – bo milcząc, łatwiej jest działać. W tej politycznej cichości reżyser dostrzegł coś podejrzanego, godnego prześwietlenia. Śledztwo doprowadziło go do prawdziwych rewelacji, z których wynika, że to właśnie on w czasach prezydentury George’a W. Busha sterował działaniami Stanów Zjednoczonych. Cheney to człowiek opętany potrzebą rządzenia, dążący wręcz do uzyskania władzy absolutnej – szukający w tym celu kruczków prawnych i każdej nadarzającej się okazji.

McKay przedstawia całą polityczna karierę swojego bohatera. Zaczyna już w czasach, kiedy Cheney studiował w Yale, skąd z hukiem wyleciał za pijaństwo i bójki. Po kilku życiowych zakrętach bohater trafił w końcu do kongresu jako stażysta. Potem była już prosta droga na same szczyty władzy i biznesu. Od asystowania Donaldowi Rumsfeldowi, przez karierę w Halliburtonie, po wiceprezydenturę u Busha juniora. Cheney został przedstawiony jako cyniczny, brutalny gracz, który doskonale wie, czego chce. Nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć jak najrozleglejszą władzę.

Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że McKayowi brakuje konsekwencji. Raz Cheney jest zapijaczonym chłopkiem-roztropkiem, niepotrafiącym wybełkotać słowa, a raz przenikliwym, super inteligentnym masterminde’em, cynicznym graczem, planującym grę na wiele ruchów do przodu. Raz jest marionetką w rękach swojej żony, która najchętniej sama robiłaby karierę w polityce, ale wie, że jako kobieta nie będzie jej łatwo, a raz okazuje się winnym za całe zło tego świata – od wojny w Iraku po rozrost znaczenia ISIS. Raz jest cynikiem, a raz kieruje się odruchami serca. Można byłoby w tym dostrzec próbę zniuansowania tej postaci. W ten sposób to jednak nie działa. Można raczej odnieść wrażenie, że reżyser robi wszystko, by zdyskredytować swojego bohatera – zarówno wtedy gdy pije i bije, jak i wtedy, gdy rozgrywa swoje polityczne szachy. Posługując się słownikiem z naszego politycznego podwórka, można powiedzieć, że McKay jest dla Cheneya krytykiem totalnym. Nie bez powodu odtwórca głównej roli, Christian Bale, dziękował za inspiracje samemu szatanowi.

Można to uznać za wadę „Vice”, ale McKaya broni przyjęta konwencja, czyli parodia. Tak jak Moore na gruncie dokumentu, tak i on w fabule nie kryje się ze swoja stronniczością i politycznymi sympatiami, w taki sposób kreując obraz rzeczywistości, by w pełni odpowiadał przyjętym tezom. Jego krytyka jest tak jednoznaczna, że nie może sobie rościć prawa do obiektywnego relacjonowania rzeczywistości. McKay stworzył polityczną satyrę, więc może wyolbrzymiać, posługiwać się skrótami myślowymi, wyśmiewać i upraszać. Już na wstępie dostajemy sygnał, że nie będzie do końca poważnie. Film otwiera standardowa, wydawałoby się, plansza, na której zamieszczono informację: „Film oparty na prawdziwych wydarzeniach”, po czym: „Dick Cheney jest wyjątkowo skrytą osobą, więc do wielu wątków z jego życia trudno było dotrzeć, ale… staraliśmy się, kurwa, bardzo mocno”. Ta dosadność wywołująca uśmiech już na wstępie, nie znika do samego końca, podobnie jak grymas z naszej twarzy. Momentami tylko zastyga w przerażeniu, gdy z tej groteskowej, żartobliwo-satyrycznej formy zaczyna wiać prawdziwą grozą.

Właśnie w tych momentach „Vice” jest najlepsze. Gdy na krótkie momenty porzuca humor, by powiedzieć coś w stu procentach na serio, jak wtedy, gdy sugeruje, że kolejni prezydenci Stanów Zjednoczonych mogą skorzystać z otwartej przez Cheneya furtki, prowadzącej do zdobycia niekontrolowanej władzy absolutnej. McKay nie musi tłumaczyć, dlaczego właśnie dziś ta uwaga jest tak przerażająca.

Tak powinno wyglądać współczesne kino polityczne. Nie należy od niego oczekiwać, by uciekało od stronniczości i zaangażowania. Jej wartością jest bowiem to, że potrafi przekuć je w humor, narracyjną swadę i dystans do przyjętej formuły. Tym właśnie cechuje się coraz bardziej rozpoznawalny styl McKaya, który potrafi celnie i w pogłębiony sposób tłumaczyć współczesne realia polityczno-gospodarcze, mówiąc w zrozumiały i wyjątkowo atrakcyjny sposób.   

Ocena: 7/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.