„Świetnie mieć dwadzieścia lat, ale potem wjeżdża trzydziestka, jak śmieciarka o piątej rano” – mówi główna bohaterka „Tully” Jasona Reitmana, zmęczona życiem i macierzyństwem matka trójki dzieci, do znacznie młodszej dziewczyny opiekującej się jej niemowlakiem. Trudno o bardziej chwytliwe zdanie, z którym mogliby się utożsamić wszyscy ci, których właśnie przebudził dźwięk wywroty. Jednak miarą jakości tego filmu jest to, że potrafił równie efektownie zadać temu efektownemu sformułowaniu kłam.
Powiedzmy wprost – osobą, która miała w tym największy wkład, była Diablo Cody, czyli diabelsko uzdolniona scenarzystka, która już ponad 10 lat temu zachwyciła świat kina bezkompromisową komedią o nastoletniej ciąży – „Juno”, wyreżyserowaną również przez Reitman. „Tully” można wręcz potraktować jako nieformalny sequel przeboju sprzed lat, w którym młoda bohaterka przekroczyła czterdziestkę i musi zmierzyć się z wychowaniem trzeciego już dziecka – oba filmy odznaczają się podobną bezpretensjonalnością, prowokacyjnością, dowcipem i anarchistyczną energią. Ale przede wszystkim opowiadają o tym, co dla wielu pozostaje tematem tabu. Tym razem padło na kwestię ciemnej strony macierzyństwa, o której mało kto chce mówić, a co dopiero robić filmy.
Marlo uważa, że da radę. Przecież wychowała już dwójkę dzieci, więc trzecie nie powinno stanowić problemu. Po narodzinach jej życie składa się z przewidywalnym, powtarzalnym czynności, kołowrotu wstawania, karmienia, zmieniania pieluch, wożenia dzieci do szkoły, gotowania, wstawania, karmienia… i tak na okrągło. Reitman w szczególny sposób „celebruje” jej zabieganie, zmęczenie i skrajne wręcz wyczerpanie. Ale nie robi z niej cierpiętnicy, nie użala się nad nią. Wręcz przeciwnie, pokazuje jej determinację, siłę i nieugiętą zawziętość, charakteryzujące niejedną kobietę, której życie przypomina to z filmu. Nietrudno zauważyć, że Marlo jest tylko reprezentantką kobiet z całego świata, które heroicznie stawiają czoła trudom macierzyństwa codziennie. Stąd nie tylko dbałość o realistyczne przedstawienie jej rutyny, ale również całego psychologicznego zaplecza towarzyszącego wychowywaniu dzieci: depresji poporodowej, zaburzenia tożsamości czy kryzysu samooceny.
Na ratunek kobiecie przybywa o wiele młodsza dziewczyna, zatrudniona, by opiekować się jej małym dzieckiem w nocy. Ale zakres jej obowiązków okazuje się znacznie szerszy, bo, jak sama mówi, nie da się uleczyć części, bez dbania o całość. Kobiety bardzo szybko łapią kontakt i skracają dystans spowodowany różnicą wieku. Razem opiekują się maluszkiem, razem jedzą, razem sprzątają, a nawet razem… spełniają erotyczne fantazje męża Marlo. Ich relacja zaczyna być tak bliska, że z czasem zaczyna wzbudzać podejrzliwość.
Po tego typu komediach obyczajowych można spodziewać się schematyzmu, powielania znanych prawd życiowych i, może przede wszystkim, nieszczególnego wyrafinowania narracyjnego. W przypadku „Tully” jest kompletnie inaczej. Bo film w pewnym momencie skręca w niezwykle nieoczywiste rejony, które zwykło kojarzyć z kinem gatunkowym. Trudno bowiem spodziewać się, że historia matki trójki dzieci, stawiającej czoło zwykłej, choć trudnej codzienności może mieć aż tyle wspólnego z choćby „Podziemnym kręgiem” Finchera, „Pięknym umysłem” Howarda czy „Szóstym zmysłem” Shyamalana. Tak, „Tully” to swego rodzaju historia o duchach, które w pewnym wieku nawiedzają nie tylko kobiety. Ale reżyser wszystkie gatunkowe tropy i narracyjne niespodzianki podporządkował głównej myśli, którą konsekwentnie rozwija przez cały film.
Reitman nie ukrywa swojego krytycyzmu, w który wyposażył dzieło. Można byłoby temu przyklasnąć, gdyby odczuwane wkurzenie było skierowane w społeczny wizerunek matki czy popularną reprezentację macierzyństwa. Choć „Tully” ma szanse zmienić wiele w kwestii mówienia o kobietach zaklętych w codzienności domowych obowiązków, to jednak twórcy znaleźli zbyt łatwego kozła ofiarnego, którego obarczają całą winą za złą kondycją bohaterki – jej męża. Drew najczęściej widzimy, jak wieczorami zamiast zająć się nieutuloną żoną, gra w gry wideo. Choć nie jest typem macho, który nie chciałby mieć niczego wspólnego z domem i dziećmi, to kompletnie nie zauważa potrzeb i zmęczenia Marlo. Kobieta bowiem świetnie się maskuje, rekompensując sobie w ten sposób codzienne trudy, małe porażki i rekordowo niską samoocenę. Twórcom jednak zbyt łatwo przychodzi zwalenie odpowiedzialności za wszystko na męża, który w pewien sposób również jest ofiarą – ambicji żony, która chce wszystko robić sama, wytwarzającej wokół siebie aurę spełnienia.
Nie sposób nie zwrócić uwagi na znakomitą kreację Charlize Theron, która gra tu wbrew swojemu dotychczasowemu emploi, choć… nie do końca. No bo przecież obok kreacji zniewalających blond seksbomb ma na swoim koncie również rolę, która swoją drogą przyniosła jej Oscara, kobiety-monstrum z „Monster” Patty Jenkins. W „Tully”, podobnie jak w tej pamiętnej kreacji, również na pierwszy plan wychodzi jej fizyczna nieatrakcyjność, tym razem spowodowana brakiem czasu na systematyczną pielęgnację i trzema porodami. Ten castingowy wybór nie mógł być przypadkowy, podobnie jak kilka linijek tekstu, padających w filmie, w których bohaterowie wprost nawiązują do figury seryjnego zabójcy. Dzięki temu twórcy chcieli podkreślić, że matkom często niebezpiecznie blisko do niezrozumianych monstrów, które woli się zamknąć w czterech ścianach domowego więzienia.
„Tully” jest przede wszystkim bezkompromisową opowieścią o ciemnych stronach macierzyństwa, przypominającą wymową rodzimą „Hubę” Anki i Wilhelma Sasnalów. Ale równocześnie jest historią niesamowicie przewrotną, nie tylko ze względu na narracyjne niespodzianki. Pomysłem na ten film było stawianie pozornie banalnych diagnoz – jak tej, o której wspominałem na początku tekstu – tylko po to, by podać je w wątpliwość. Bo ostatecznie ciężki los Marlo nie tylko jest sposobem na krytykę społecznego funkcjonowania figury matki, ale również przykładem spełnienia – niezwykle bolesnego, wymagającego, niewdzięcznego, ale przy tym niezwykle satysfakcjonującego.
Komentarze (0)