Premiera tygodnia – „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”: Pod billboardami

Mildred Hayes jest wkurzona. I ma powody – od ponad roku miejscowa policja nie ruszyła z miejsca śledztwa w sprawie brutalnego zabójstwa jej nastoletniej córki. Właśnie dlatego wykupuje miejsce na tytułowych billboardach i rozwiesza plakaty, w których grzecznie pyta miejscowego komendanta, dlaczego nic nie zrobił w interesującej ją sprawie. „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” pod pozorami czarnej komedii opowiadają wyjątkowo przejmującą historię o sile miłości, pracy żałoby i wewnętrznej przemianie.

Martin McDonagh jest irlandzkim spadkobiercą stylu braci Coen. Choć daleki jest od kopiowania, to trudno nie zauważyć podobieństw. Tak jak Amerykanie uwielbia mieszać konwencje i czerpać radość z opowiadania sensacyjnych historii zalanych słodko-gorzkim, ironicznym sosem. Podobnie jak oni wykorzystuje ten rozrywkowy potencjał do opowiadania o trudnych i bolesnych sprawach – zarówno tych zahaczających o kwestie społeczne, jak i uniwersalnych, wnikających w tajemnice ludzkich dusz i serc. „Trzy billboardy…” znacznie bardziej ciążą ku kinu refleksyjnemu niż wcześniejsze „7 psychopatów” czy „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”. Nie oznacza to, że nie zapewniają rozrywki. Wręcz przeciwnie – nie brakuje w nich ani trzymającej w napięciu akcji, ani wyjątkowo ciętego dowcipu. Jednak tym razem szczególnie trudno nie odnieść wrażenia, że wszystkie te genialne dialogi, strzelaniny, bijatyki czy podpalenia układają się w coś większego – metaforę ludzkiego życia pełnego smutku i bólu, przez które prześwituje nikła wiązka nadziei.

Mildred jest kobietą w średnim wieku, której przed rokiem skończył się świat. Teraz robi wszystko, by odzyskać choć jego cząstkę. Jedynej szansy szuka dla siebie w zemście – niczym Czarna mamba w „Kill Billu”. Jednak wie, że sama nie jest w stanie pomścić swojej córki, więc całą swoją złość i rosnącą frustrację kieruje w stronę miejscowej policji, która według niej nawet nie machnęła palcem w sprawie zabójstwa jej córki. Łatwo z nią sympatyzować – wpisuje się w znany typ postaci: samotnej mścicielki, walczącej o sprawiedliwość. Tylko, czy aby na pewno łatwo znaleźć winnych i jednoznacznie wskazać, po czyjej stronie leży racja? McDonagh robi wszystko, by te pytania powracały niczym bumerang.

Irlandczyk mistrzowsko miesza tragedię z komedią, karząc nam śmiać się z tego, nad czym chwilę temu płakaliśmy. Zadziwiające, że w żadnym momencie nie odczuwa się przy tym ani pogwałcenia dobrego smaku, ani nadmiernego patosu. Nieustanne przenikanie się tych dwóch porządków nadaje wręcz oglądanym wydarzeniom wiarygodności – przecież życie każdego z nas wydaje się właśnie pasmem słodko-gorzkich chwil. Ale największą siłą zarówno opowiadanej historii, jak i całego filmu są znakomicie pomyślane i poprowadzone postacie – wybornie zagrane przez Frances McDormand, Sama Rockwella czy Woody’ego Harrelsona. Każdy z bohaterów jest wewnętrznie pęknięty i na swój sposób tragiczny, nawet gdy wydaje się niewyczerpanym źródłem dowcipu. Zawzięta Mildred, nierozgarnięty policjant Dixon, agresywny mąż bohaterki czy ustatkowany komendant Willoughby – wszyscy oni są z pozoru jednowymiarowi, zdominowani przez jedną, wybijającą się na pierwszy plan cechę. Każdy jeden przechodzi diametralną przemianę – jedni natychmiastową i burzliwą, a inni skwapliwie tłumioną. Niemniej, wszyscy, koniec końców, okazują się pełni sprzeczności. Mildred traci pewność co do powziętych środków, a w Dixonie rodzi się wrażliwość, o którą nikt by go nie podejrzewał. Opowiadana historia i prezentowane postacie co chwila nas czymś zaskakują – są niezwykle złożone, a przez to ludzkie, choć nie bez powodu narysowane grubą kreską. Każdy z bohaterów wydaje się pochodzić z nieco innej bajki – z kina zemsty, z komedii czy z akcyjniaka. Razem jednak składają się na przesycony czarnym humorem patchworkowy świat, który mimo swojej umowności potrafi autentycznie poruszyć.

Obok bohaterów i aktorstwa, największą siłą „Trzech billboardów…” są słowa. Nie bez powodu właśnie wokół nich – wiszących na billboardach – krąży akcja filmu. McDonagh wskazuje na ich performatywną funkcję i udowadnia, jak wielki wpływ mają na kreowanie rzeczywistości – jak drażnią, prowokują, wymuszają reakcje i kolą w oczy niczym niewygodna prawda. Precyzyjnie wypowiedziane potrafią zadawać ból, leczyć i szerzyć nienawiść – czego najlepszym przykładem są padające w filmie wyjątkowo cięte dialogi. Właśnie one są największym źródłem dowcipów, skrzą się ironią i trafnymi puentami. Można zarzucić im nadmierną efektowność, która momentami gryzie się z przekazywanymi w gestach, oczach i minach emocjami bohaterów, ale nie da się im odmówić błyskotliwości i celności.

Tego samego nie da się również zrobić ze społecznymi obserwacjami poczynionymi przez reżysera. „Trzy billboardy…” wpisują się w nurt filmów o kobietach, z punktu widzenia których rzeczywistość przesycona jest nadmiernym stężeniem testosteronu. Mildred nie tylko wypowiada wojnę opieszałej policji, ale równocześnie męskiemu, agresywnemu, szowinistycznemu światu, którego ofiarą stała się jej córka. Ona również musi zmagać się z rzeczywistością, nad którą władzę mają instytucje rządzone przez mężczyzn – Kościół, policja czy media. Mildred jest w tym podobna do Janiny Duszejko z „Pokotu” – obie są sterowane gniewem, zasianym przez mężczyzn.

Ale ostatecznie nie da się przeprowadzić łatwego podziału na to, co męskie i żeńskie. W Mildred jest przecież znacznie więcej testosteronu niż w Dixonie, który tylko pozuje na twardziela – kulturowo przypisywane role zostają tu odwrócone i zdekonstruowane. Trudny do jednoznacznego uchwycenia jest cały przedstawiany przez McDonagha świat. To właśnie w tych nieustannie wywoływanych wątpliwościach, myleniu tropów, dworowaniu sobie z przyzwyczajeń widzów i zaskakiwaniu nagłymi przemianami bohaterów tkwi największa siła „Trzech billboardów…”. Właśnie wciąż wzbudzane w widzach wątpliwości wymuszają na nich coraz głębsze wnikanie w filmową rzeczywistość – która tylko pozornie wydaje się łatwa do prześwietlenia. Przypomina te trzy billboardy, stojące za Ebbing w stanie Missouri, które pod płaszczyzną jasnego komunikatu skrywają niewyczerpane pokłady bólu, poczucia winy, nienawiści, nadziei i miłości.

Ocena: 8/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.