Premiera tygodnia – „To”: Suma wszystkich strachów

Nie przeczytałem literackiego pierwowzoru pióra Stephena Kinga, ani nawet nie widziałem nigdy miniserialu z 1990 roku. Z tej racji wydawało mi się, że będę mógł spojrzeć na „To” Andresa Muschiettiego bez konieczności dokonywania nieustannych porównań. Podczas seansu okazało się, że byłem w błędzie, bo kto wie, czy ważniejszym kontekstem dla tej ekranizacji nie był popularny serial, którego drugi sezon zadebiutuje już wkrótce. Mowa oczywiście o „Stranger Things”, bez którego nowe „To” nigdy by nie powstało.

Trudno nie odnieść wrażenia, że film Muschiettego zrodził się z wciąż panującej we współczesnej kulturze mody na lata 80. Jednym z jej motorów napędowych był właśnie serial braci Duffer, który garściami czerpał z estetyki tamtych czasów i wprost nawiązywał do popularnych trzydzieści lat temu gier, książek i filmów. Jedną z najważniejszych i z miejsca rzucających się w oczy inspiracji dla twórców serialu była powieść Kinga, której punkt wyjścia jest niemal identyczny z początkiem dzieła ze stajni Netflixa. W amerykańskim miasteczku nagle ginie chłopiec, poszukiwaniami którego zajmuje się banda nastolatków – szkolnych odrzutków, lubujących się w arcadowych grach, RPG i komiksach. Ironią losu można nazwać fakt, że kilka lat po powstaniu „Stranger Things” właśnie ten serial stał się ważnym punktem odniesienia dla nowopowstającej ekranizacji tak ważnej dla Dufferów powieści Kinga. Muschietti ani przez moment tego nie ukrywa – zaangażował nawet Finna Wolfharda, obsadzając go w podobnej roli do tej z serialu – bo byłoby to zadanie niezwykle karkołomne. Jednak narzucające się porównywania działają na jego niekorzyść.

Oczywiście czyniąc owe porównania, koniecznie trzeba pamiętać, że bracia Duffer dysponowali ośmioma godzinnymi odcinkami, natomiast reżyser „To” zaledwie nieco ponad dwoma godzinami czasu ekranowego. Dlatego musiał wybierać, ciąć i wyrzucać, koncentrując się na jednym, a ignorując inne – musiał, na dodatek, choć w pewnym stopniu trzymać się literackiego oryginału. Niemniej, nie trudno wskazać na różnice dzielące oba tytuły, które jednoznacznie wskazują na przewagę serialu nad filmem.

Muschietti świadomy fabularnego bogactwa niezwykle opasłej książki, starał się choćby dotknąć kilku wątków, których ostatecznie postanowił nie rozwijać. Nowy w bandzie dzieciaków – pulchny kujon – natrafia w bibliotece na trop, który wydaje się w niesamowity sposób naświetlać makabryczne wydarzenia, mające miejsce w miasteczku Derry. Na jednej ze starych, przeglądanych przez dzieciaków rycin można nawet dostrzec wykrzywioną w demonicznym uśmiechu twarz Pennywise’a – czyli głównego winowajcy oglądanych zdarzeń. Aż prosi się, by pozwolić chłopakom zgłębić tę tajemnicę – by przekopali się przez stosy książek i odkryli zależności łączące współczesność z przeszłością miasteczka. Nic takiego jednak się nie dzieje – a wątek zamordowanych założycieli osady okazuje się tylko nic nie wnoszącym ozdobnikiem, po prostu: fabularną watą. Gdzieś w tle znajduje się również dramat dorosłych, których dzieci – jedno po drugim – przepadają gdzieś w miejskich kanałach za sprawą demonicznego klauna. Bracia Duffer potrafili znakomicie połączyć perspektywy cierpiącej matki i nieustających w poszukiwaniach dzieciaków. Muschietti tego nie robi, skupiając całą uwagę na nastolatkach.

Była to błędna decyzja również z jeszcze jednego względu. „To” jest historią o strachu, a Pennywise jest jego nader oczywistą metaforą. Trudno o bardziej czytelną wizualizację dziecięcych lęków, niż straszny klaun, wciągający maluchów do kanałów. Ale to nie jest historia jedynie o tym, co czai się w ciemnych zaułkach serc i wyobraźni najmłodszych. Jest w niej również miejsce dla rodziców, którzy najbardziej na świecie lękają się przecież jednego – utraty swoich dzieci. Jeśli chciałoby się być konsekwentnym, to należałoby przynajmniej zaznaczyć tę kwestię w fabule – Muschietti tego jednak nie czyni. Co więcej, w dorosłych widzi jedynie popleczników Pennywise’a – prawdziwych potworów w ludzkiej skórze.

„To” posiada również problem z dramaturgią. Od początku wiadomo, kto jest porywaczem i jasne jest, że nie przynależy do tego świata – jest dziwacznym potworem, pewnego rodzaju demonem, który uwziął się na to małe miasteczko. Tajemnica, która pozwala trzymać widza w napięciu, tkwi więc w czym innym. Reżyser mami obietnicą odpowiedzi na pytanie, czy mały Georgie zostanie odnaleziony, ale przede wszystkim każe zastanawiać się, kim, a raczej czym jest Pennywise i dlaczego tak bardzo „upodobał” sobie niewielkie Derry. Muschietti tak rozpisał dramaturgię, by do końca nie było wiadome, co napędza kolejne napady klauna. Narracyjna konstrukcja sugeruje, że dopiero scena finałowa ma rozwikłać tę zagadkę. Problem w tym, że tajemnica zostaje wyjawiona już na samym wstępie, a dzieciaki mówią o motywacjach Pennywise’a wprost co najmniej kilkukrotnie. Z tego powodu film nie posiada żadnej dramaturgicznej mocy – zwyczajnie nie skrywa w fabule żadnego sekretu, który mógłby trzymać widzów w ciągłej niepewności. Inną sprawą jest, że finał nie przynosi satysfakcjonującej odpowiedzi na inne ważne pytanie – czy porwane dzieci powróciły? Nie czyni tego, nie dlatego, że w ten sposób ma zamiar operować znaczącym niedopowiedzeniem, lecz najprawdopodobniej twórcy ten mały „szczegół” przeoczyli.

Pomijając znaczące wady konstrukcyjne, naskórkowość fabuły, trywialność oferowanej metafory i łopatologiczność narracji, film pewnymi aspektami się broni. Największym bohaterem „To” jest autor zdjęć – Chung Chung-hoon, który zamiast banalnym mrokiem, nasycił tę posępną historię intensywnymi kolorami. Świetnie również poprowadził kamerę, znacząco wykorzystując punkty jej widzenia. Często każe widzom utożsamiać się z obiektami wzbudzającymi w bohaterach największe lęki – tak jakby to właśnie spersonifikowany strach zaglądał ludziom w ich wybałuszone oczy. Trzeba również docenić świetny casting i grę młodych aktorów, na czele ze Sophią Lillis, która może zrobić podobną karierę do odtwórczyni Eleven ze „Stranger Things”, czyli Millie Bobby Brown. To właśnie ich młodzieńcza energia napędza film, w którym więcej niż z horroru jest z nastoletniego kina przygodowego lat 80. Szkoda, że twórcy tego nie wykorzystali, skupiając się na mnożeniu makabrycznych wizji, spektakularnych scen grozy i kolejnych wizualnych błyskotek – choć nie sposób odmówić im efektowności, to nie spełniają znaczniejszej funkcji w fabule. Nawet jakże współcześnie popularny klimat lat 80. nie wybrzmiał wystarczająco donośnie. Gdyby nie kilka niekoniecznie wyeksponowanych scen i pojawiających się na ekranie dat, można byłoby nie zauważyć, że akcja dzieje się pod koniec tej właśnie dekady. „To” odstaje od „Stranger Things” nawet na polu kreatywnej gry z nostalgią i popkulturą.

Film Muschiettego broni się nastoletnim klimatem, emanującą z ekranu chemią łączącą młodych aktorów, świetnymi zdjęciami i kilkoma naprawdę pomysłowo rozwiązanymi scenami. Całość razi jednak przytłaczającą trywialnością. Tak skwapliwie budowana metafora po prostu nie ma prawa zadziałać, jeżeli wylewa się z niej banał – tym bardziej, gdy na jej projektowanej przez twórców tajemniczości zbudowano dramaturgię całości. Strach się bać, co siedziało w ich głowach, gdy pisali scenariusz…

Ocena: 6/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.