Premiera tygodnia – „Spotlight”: Dobra robota

Tydzień po tygodniu do polskich kin trafiają kolejne filmy walczące o Oscara w kategorii film roku. W zeszły weekend zadebiutowała na ekranach „Zjawa” – efektowna produkcja Iñárritu, starająca się za pomocą spektakularnej wizualności wciągnąć widzów do wykreowanego świata wszechogarniającej brutalności, mrozu i gniewu. Od piątku w kinach można oglądać kolejną produkcję wymienianą w gronie największych faworytów. Jednak „Spotlight” Toma McCarthy’ego reprezentuje całkowicie odmienną filmową estetykę. Jest formalnie przeźroczysty, pozbawiony jakichkolwiek pretensji do widowiskowości, można go wręcz nazwać staroświeckim. Mimo to, gdyby przyznawali nagrody w kategorii filmu najmocniej trzymającego za gardło, miałby Oscara w garści. Meksykanin natomiast mógłby pobierać od McCarthy’ego lekcje sztuki budowania napięcia.

„Spotlight” jest specjalnym oddziałem reporterów bostońskiego dziennika, specjalizującym się w dogłębnym i bardzo skrupulatnym rozpracowywaniu trudnych, potrzebujących czasu, spraw. Nowy szef „The Boston Globe” poleca im zbadanie przypadków molestowania dzieci przez katolickich księży. Artykuł miał dotyczyć jednego duchownego – skończyło się na oskarżeniu aż 70, co okazało się jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Dziennikarze zabierają się za narzucone odgórnie zadanie z rezerwą, ale każda następna przeszkoda – zamknięte drzwi do kancelarii katolickich hierarchów i wymowne milczenie adwokatów – wzmaga ich ciekawość i chęć wyjawienia prawdy o bulwersującej tajemnicy przez długie lata skrywanej przez Kościół.

McCarthy nie poszedł na żadne kompromisy – zabrał się za bardzo trudny i dla wielu niewygodny temat, nie sięgając po rozwiązania rodem z kina popularnego. Wygładził obraz – zrezygnował z wizualnych, efektownych ozdobników, stawiając na przejrzystość i czytelność – nie skusił się, by dodatkowo podbijać napięcie tej autentycznej historii. „Spotlight” przypomina rzetelną, dziennikarską robotę – zachowuje dystans, nie chce wywoływać łatwego szoku, rezygnuje z sensacji. Jest w pełni profesjonalny, momentami wręcz zimny – dwuwarstwowy, na zewnątrz stoicki i opanowany, lecz kipiący wewnętrzną wściekłością. Te dwie twarze tej produkcji reprezentuje dwójka aktorów – siłę spokoju reprezentuje Michael Keaton, wzburzenie firmuje natomiast Mark Ruffalo, ironicznie nawiązując tym samym do swojej roli Hulka w marvelowskich produkcjach. Choć obie warstwy są równie wyczuwalne, to na szczęście wygrywa ta pierwsza, dzięki czemu dostajemy skrupulatny obraz, nie oparty na emocjach, lecz dobrze udokumentowanych faktach, z którymi trudno polemizować.

Akcja posuwa się jedynie poprzez dialogi – nie ma żadnych pościgów, pojedynków, ani drastycznych scen – trudno nawet wskazać, kto jest głównym bohaterem, a czyja twarz firmuje przeciwnika. Postacie grane przez Keatona, Ruffalo i Rachel McAdams kolektywnie zgłębiają wiedze o procederze systematycznego maskowania przypadków pedofilii w Kościele. Ich największy wróg – choć rozbity na wiele jednostek, od szeregowych księży dopuszczających się różnego rodzaju molestowania, po tuszujących wszystko hierarchów – nie sprowadza się do jednego nazwiska, na którego można byłoby zrzucić całą odpowiedzialność za odkryte zło. Badana sprawa była znacznie bardziej skomplikowana – stał za nią długotrwały i wyrachowany, niezwykle skuteczny system. Sięgnięcie po rozwiązania rodem z kina gatunkowego, zmusiłoby twórców do daleko idących uproszczeń, a ostatecznie banalizacji. Na szczęście McCarthy na to nie pozwolił, a jego decyzja, co istotne, nie wpłynęła również na obniżenie satysfakcji z uczestniczenia w seansie. Choć należy przyznać, że niełatwo przesiąknąć do hermetycznego świata dziennikarzy i bostońskich parafii, akcja wciąga i działa jak najlepszy dreszczowiec. Bohaterowie bez ustanku gadają, sprawa nabiera rozpędu bardzo powoli, nazwiska i poszlaki nieustannie mnożą się, a kolejne wątki nagle pojawiają się i znikają. Trzeba sporej czujność i skupienia, by nie zgubić się w gąszczu tego dziennikarskiego śledztwa. McCarthy’emu udało się oddać atmosferę żmudnej, mało efektownej pracy reporterów i jednocześnie stopniowo budować napięcie. Wykreowana na ekranie rzeczywistość wypada niezwykle realistycznie – potęgując tym samym grozę omawianej sprawy.

Powoli odkrywany przez dziennikarzy proceder długoletniego maskowania wcale nie rzadkich przypadków gwałcenia dzieci przez księży trudno nazwać inaczej niż szokujący. McCarthy przedstawił go jednak na zimno – z daleko idącym dystansem. O wszystkim, co najbardziej bulwersujące dowiadujemy się jedynie z rozmów. Choć trudno pozostać obojętnym na to, co zostaje jedynie subtelnie zasygnalizowane, twórcza powściągliwość może przeszkadzać w emocjonalnym zaangażowaniu się w przedstawiany problem. Twórcy racjonalizują, starają się za wszelką cenę unikać łatwych oskarżeń i wzruszeń. Dysponują dowodami w postaci prawdziwej historii i z premedytacją oraz konsekwencją budują narrację wokół wyjawionych faktów. Choć dysponują materiałem znacznie ciekawszym i bardziej szokującym niż te z książek Dana Browna, bo autentycznym, ani na moment nie można ich oskarżyć o stronniczość czy sianie nienawiści do Kościoła. Dużą zaletą „Spotlight” jest jasne oddzielenie od siebie religii i instytucji. Ta pierwsza w żadnym aspekcie nie ucierpiała – nie można filmu McCarthego nazwać anty-religijnym, natomiast anty-Kościelnym na pewno, choć powody postania tej produkcji nie są wycelowane w instytucję jako taką, lecz służą walce z jej ewidentnymi patologiami.

„Spotlight” posiada dużą siłę oddziaływania – niemniejszą niż skrupulatny artykuł w poczytnej gazecie. Trudno nie oburzać się na zdemaskowane wyrachowanie hierarchów. Na końcu filmu zamieszczono tablice z nazwami miejscowości, w których odkryto podobne skandale – niestety ich wyświetlanie trwa długo, a wśród nazw miast pojawia się również Poznań. Celem twórców nie było wywołanie taniej sensacji, wytknięcie palcem Kościoła czy obrażenie czyichkolwiek uczuć religijnych. Ich zamiarem było nagłośnienie bulwersującej sprawy, by pomóc w jej rozwiązaniu – uświadomić, że nie może być zgody na tego typu zjawiska, przestrzec przed zagrożeniem, uwrażliwić na złożoność problemu i pokazać, w jaki sposób działa system siejący zło, w którym ofiarami są bezbronne dzieci.

Film McCarthy’ego można nazwać fabularną wersją rzetelnego, reporterskiego artykułu – oskarża, nagłaśnia, demaskuje, ale nie robi tego w celu zwiększenia sprzedaży czy wywołania sensacji. Przywraca wiarę w dziennikarstwo i społeczną siłę oddziaływania prasy, której rolą ma być zwiększanie transparentności i piętnowanie patologii. Udowadnia również, że stonowane kino społecznie zaangażowane może zbierać nagrody i przyciągać widownię. To znakomita wiadomość dla wszystkich znudzonych kinem atrakcji, maskującym efektami specjalnymi swoją wewnętrzną pustkę. Okazuje się, że jest miejsce na kino całkowicie pozbawione widowiskowości, mające coś do powiedzenia i starające się zmieniać rzeczywistość na lepsze, choćby jedynie poprzez nagłośnienie bulwersującej sprawy.