Premiera tygodnia – „Smoleńsk”: Wyznanie wiary

Katastrofa prezydenckiego samolotu w Smoleńsku jest znakomitym materiałem na film. Jeszcze lepszym są wydarzenia, które miały miejsce zaraz po tragicznych zajściach. Szok, przeżywanie narodowej żałoby i powolny rozłam społeczeństwa, który postępuje do dziś. Tragedia smoleńska w zasadniczy sposób określa kształt naszej polityki, a także nastroje społeczne. W polskiej kinematografii jest miejsce na filmy podejmujące te tematy. Jednak „Smoleńsk” Antoniego Krauzego nie wypełni tej luki – z wielu powodów. Niestety sprawdziły się wszystkie najgorsze przypuszczenia na temat artystycznego poziomu tego przedsięwzięcia oraz jego politycznej konstrukcji.

Kontekst powstania „Smoleńska” jest powszechnie znany. W jego produkcję zaangażowali się twórcy jasno deklarujący swoje polityczne sympatie i stosunek do wydarzeń z 10 kwietnia 2010 roku. Sam Krauze wielokrotnie wypowiadał się na temat katastrofy, jednoznacznie wyrażając swoje zwątpienie w oficjalną wersję wydarzeń. Jego film miał przedstawić punkt widzenia środowiska, z którym sympatyzuje. I nie ma w tym niczego złego. W demokracji każdy ma prawo myśleć po swojemu, analizować fakty i samodzielnie wyciągać wnioski. Również, a może nawet przede wszystkim, podważanie oficjalnych stanowisk jest wpisane w prawo każdego obywatela. Wątpienie jest cnotą mędrców. Wątpliwości można wyrażać za pomocą kina na wiele sposobów: sięgając po konwencję gatunkową, tworząc rzetelny film dokumentalny czy starając się fabularnie zrekonstruować wydarzenia. Można również uczynić autentyczne zdarzenia punktem wyjścia dla całkowitej fantazji – zabawy historią w postmodernistycznym stylu. Niestety Krauze nie sięgnął po żadne z tych rozwiązań i postanowił zbudować swoją wypowiedź na faktach wątpliwej jakości, nawet już wielokrotnie wyjaśnianych i odkłamywanych. Nie wziął ich również w żaden nawias czy cudzysłów, by było jasne, że wydarzenia i domniemania przedstawiane i omawiane na ekranie są jedynie filmową fikcją. Chwalebne powątpiewanie zostało zastąpione haniebnym forsowaniem niesprawdzonych tez.

A jakie to tezy? Twórcy filmu wrzucili do jednego worka uzasadnione wątpliwości, które można mieć zarówno w stosunku do rosyjskiej komisji badającej katastrofę, jak i wobec zaniedbań po polskiej stronie. Niestety zostały one wymieszane z pozbawionymi oparcia w rzeczywistości fantazjach, które narosły wokół kwietniowych wydarzeń. To niestety spowodowało, że film traci na jakiejkolwiek wiarygodności, a osoby niekoniecznie obeznane z okolicznościami wypadku i późniejszymi wydarzeniami medialnymi nie będą w stanie oddzielić faktów od całkowitego zmyślenia. Co gorsza, wygląda to na działanie celowe. Jeśli uzasadnione wątpliwości wokół bałaganu z trumnami czy nie otrzymaniem od strony rosyjskiej czarnych skrzynek zestawi się z coraz bardziej enigmatycznymi i szokującymi insynuacjami, to łatwo manipulować nie do końca przekonanymi. A różnorakimi domniemaniami, podawanymi bez ogródek, stoi cały film. Jednym z nich jest na przykład spiskowanie Tuska z Putinem podczas ich wspólnego spotkania w Sopocie na Molo. Nikt z twórców nie bawi się w znaczące mrugnięcie okiem, wskazującym na zabawę konwencją czy fabularne fantazjowanie. Postarano się, by forsowane sugestie brzmiały jak najbardziej wiarygodnie i wyjątkowo złowieszczo, a wręcz oskarżycielsko.

Jednym z największych zarzutów jakie można wystosować w stronę „Smoleńska” jest fakt, że to film przeznaczony dla nikogo. Zwolennicy teorii o zamachu dostaną jedynie potwierdzenie swoich przypuszczeń, lecz nic poza tym. Natomiast przeciwnicy tej frakcji z pewnością nie zmienią zdania pod wpływem filmu. Krauze powtarza znane z Internetu i prawicowych gazet tezy, nie starając się ich nawet wiarygodnie połączyć ze sobą. Wiążę się to ze strukturą fabuły. Główną bohaterką jest dziennikarka dużej stacji telewizyjnej o znajomo brzmiącej nazwie TVM (przypadek? Nie sądzę), która zajmuje się badaniem kwestii przyczyn katastrofy. Cały film obraca się wokół jej kolejnych spotkań – a to z rodzinami ofiar, a to specjalistami lotnictwa, mundurowymi i innymi szarymi eminencjami polskiego państwa. Każda kolejna rozmowa dostarcza następnego zbioru „faktów”, które z założenia mają przeczyć wersji oficjalnej. Łatwo się więc domyślić, że dziennikarka przejdzie drogę od cynicznej sceptyczki do entuzjastki spiskowych teorii.

Pomijając kwestię polityczną czy ideową filmu – „Smoleńsk” razi przede wszystkim swoją realizacyjną nieudolnością, co może dziwić w największym stopniu, gdyż za kamerą stanął człowiek nieprzypadkowy, mający na swoim koncie wiele dobrych filmów i z pewnością znający swój fach. Nie wszystko można jednak zepchnąć na karb problemów z domknięciem budżetu. Listę błędów należałoby rozpocząć od scenariusza, w którym zabrakło miejsca na przekonującą linię fabularną. Jak wspomniałem, na film składają się sceny rozmów dziennikarki z kolejnymi osobami. Poprzeplatano je fabularyzowanymi rekonstrukcjami zajść z 10 kwietnia, wyjazdu prezydenta Kaczyńskiego do Gruzji czy wydarzeń na Krakowskim Przedmieściu. Nie zabrakło również materiałów dokumentalnych – zarówno reporterskich, fragmentów filmów dokumentalnych czy amatorskich, anonimowych nagrań z YouTube. Mimo wielkiego nagromadzenia kolejnych „szokujących” informacji z filmu zwyczajnie wieje nudą – właśnie z powodu braku odpowiedniej dramaturgii. Gra aktorska Beaty Fido – odtwórczyni głównej roli – nie pozwala uwierzyć w jej przemianę, której można byłoby nawet nie zauważyć, gdyby nie kilka dziwnych zlepek montażowych, łopatologicznie tłumaczących, że dziennikarce „otworzyły się oczy”. Poza spotkaniami z anonimowymi informatorami i podejrzanymi typami, starającymi się zacierać ślady, można byłoby streścić fabułę „Smoleńska” sięgając po znany cytat z inżyniera Mamonia: „Nuda, nic się nie dzieje, brak akcji jest”. Zamiast przyśpieszonego bicia serca czy wzburzenia na polityczną elitę pojawia się znużenie. Nie pomógł fakt, że film trwa aż dwie godziny – wierzę, że wszystkie przywoływane teorie można byłoby z powodzeniem zmieścić w filmie krótszym o co najmniej 30 minut, a fabuła w ten sposób zyskałaby na dynamice.

Kolejnym dużym problemem filmu Krauzego są wyjątkowo cyniczne i irytujące uproszczenia, które mają na celu przedstawienie ideologicznych przeciwników jako tzw. aroganckie i agresywne lemingi, pozbawione jakichkolwiek wartości, szacunku i elementarnej kultury osobistej. Jedna ze scen, która ma na celu przedstawienie oponentów, rozgrywa się w Krakowie zaraz po podaniu informacji, że para prezydencka zostanie pochowana na Wawelu. Na grupę protestującej młodzieży (wśród której, swoją drogą, niewiadomo skąd wzięli się Azjaci) składają się bezczelni i zwyczajnie chamscy i agresywni chuligani, atakujący niezgadzającego się z nimi starszego mężczyznę. Podobnie zostali przedstawieni przeciwnicy krzyża z Krakowskiego Przedmieścia oraz szef dziennikarki z mainstreamowej telewizji, który jawnie kłamie i obraża członków, jak sam ich nazywa, „sekty smoleńskiej”. Ideologiczne spory pozbawione są jakichkolwiek półcieni. Po jednej stronie są osoby szlachetne i prawe, wciąż niezłomnie szukające prawdy, po drugiej zwykli aroganci i wyśmiewający ofiary i ich rodziny – odgórnie sterowani, albo zwyczajnie głupi – zimni cynicy. W tak długim i przeciągniętym filmie zabrakło miejsca na rzetelne przedstawienie kwestii krzyża na Krakowskim Przedmieściu, uzasadnionych wątpliwości związanych z pochówkiem na Wawelu czy zarzutów jakie rozsądnie były stawiane „specjalistom” od bomb termobarycznych. Po jednej stronie są depozytariusze absolutnej prawdy, po drugiej zwykłe oszołomy.

Fundamentalnym zarzutem jest jednak jakość wykonania – czyli kwestia gry aktorskiej, zdjęć czy montażu. O ile można było się spodziewać ideologicznej toporności, to w równym stopniu można było liczyć na rzemiosło Krauzego. Niestety również na tym poziomie „Smoleńsk” okazał się porażką. Film przypomina popularne, rodzime seriale obyczajowe, w których skądinąd gra wielu aktorów pojawiających się w obsadzie. O ile w niedociągnięciach scenograficznych czy słabej jakości obrazu można doszukiwać się braków budżetowych, to szokować musi nieporadność montażowa. Osoba nieobeznana z komentowanymi wydarzeniami z pewnością niewiele zrozumie z serwowanej opowieści. Można odnieść wrażenie, że montażysta dowolnie manipuluje chronologią, zestawiając przeszłe wydarzenia z prowadzonym dziennikarskim śledztwem. Również powszechnie już znana scena finałowa z powodów realizacyjnych nie robi odpowiedniego wrażenia. Spotkanie załogi Tupolewa z duchami zamordowanych w Katyniu żołnierzy nie ma w sobie niczego z patosu, czy klimatu polskiego romantyzmu. W zamian wypada po prostu śmiesznie, a nawet niestosownie, ma w sobie coś wręcz nieprzyzwoitego – jakby twórcy mylili porządki i zestawiali ze sobą nieprzystające wydarzenia historyczne.

Twórcy niejednokrotnie strzelają sobie także nieświadomie w stopę, obnażając swoją ideologiczną postawę. Widać to dobrze w momentach, gdy kwestie katastrofy wchodzą na poziom polityki międzynarodowej. Żona generała, niezgadzająca się z ustaleniami strony rosyjskiej mówi wprost, że nie chce prawdy rosyjskiej, lecz czeka na prawdę polską, jakby „polskość” oznaczała prawdę obiektywną, a nie jedynie zgodną z państwowymi interesami. To szafowanie „polskością”, narodem i katolicyzmem, które zostają jednoznacznie skojarzone z poszukiwaczami „prawdy”, jest kolejnym etapem postępującego zagarniania tych pojęć przez jedną, polityczną frakcję – z odpowiednią partią na czele, której logo pojawia się w jednej z kluczowych scen.

Film z pewnością wywoła ogólnokrajową dyskusję – jeszcze większą niż przed premierą, gdy komentatorzy opierali się jedynie na zwiastunie i domniemaniach – a raczej kolejną odsłonę narodowej pyskówki. To nie jest w żadnym razie film koncyliacyjny. Posiada jasno wyrażoną tezę, która wybrzmiewa już na samym początku – reszta jest dwugodzinną ilustracją. Czy film doprowadzi do dialogu zwaśnionych stron? Z pewnością nie – bo nie daje przestrzeni do rozmowy. Nie jest wypowiedzią osób wątpiących, lecz wierzących, a z wiarą się nie dyskutuje.