Premiera tygodnia – „Shazam!”: Superbohater dzieckiem podszyty

„Shazam!” – to faktycznie magiczne słowo. Za jego sprawą nastąpiło kilka przełomów w kinie superbohaterskim. Z jednej strony mamy całkowicie nowe otwarcie dla DC Comics, które w końcu spuściło z tonu i upodobniło się stylistycznie do Marvela. Z drugiej po raz pierwszy tak mocno zbliżono się do parodii gatunku, nie przekraczając jednak granicy śmieszności. Okazało się, nie pierwszy zresztą raz, że humor, dystans i mruganie okiem świetnie się w kinie superbohaterskim sprawdza.

To Marvel do tej pory miał monopol na lekkość i dowcip. DC Comics bardzo chciało się odróżnić, więc postawiło na patos. Po kilku latach walki najwyraźniej odpuściło, a przynajmniej chwilowo spuściło z tonu, co przyniosło świetne efekty. „Shazam!” wcale nie kopiuje pomysłu Marvela na kino superbohaterskie, choć na pierwszy rzut oka podobieństwa są ogromne. Marvel faktycznie bawi się konwencją, śmiesząc „Strażnikami galaktyki” czy nastoletnim humorem Spider-Mana, ale nigdy nie zdecydował się tak blisko podejść do granicy parodii. DC Comics się nie bało i właśnie dzięki temu odniosło sukces.

Bo humor „Shazam!” bierze się w głównej mierze z rozkładania na czynniki pierwsze istoty superbohaterskości. Pozwala na to punkt wyjścia – otóż wszechmocnym Shazamem zupełnie niespodziewanie zostaje nastolatek. Staje się wybrańcem czarodzieja, który jak najszybciej musi przekazać komuś swoje moce – sam jest już za słaby, by chronić ludzkość przed siedmioma grzechami głównymi, reprezentowane przez obrzydliwe monstra. Piętnastolatek obdarzony supermocami zachowuje się dokładnie tak, jak można się spodziewać. Trochę sięga po klisze – jestem superbohaterem, więc muszę nieść pomoc potrzebującym – a trochę po sławę i pieniądze, dając się fotografować za kilka dolarów.

Ale tak skonstruowana fabuła i wynikający z niej humor ma swoje drugie, nieco głębsze dno. W historii Shamaza tkwi komentarz do pozornej niedojrzałości komiksów, superbohaterów i w ogóle całej kultury popularnej. Wszechmocne istotny w obcisłych strojach i z pelerynami są idolami nastolatków, którzy marzą, by stać się jednym z nich. Ta opowieść jest właśnie tego pragnienia wizualizacją. Niepoważny klimat filmu idzie w parze z niepoważnym superbohaterem. Ale ten brak powagi zamiast kierować film na rubieże śmieszności, wzajemnie się znosi, paradoksalnie odkrywając powagę opowieści o superbohaterach, które mają do zaoferowania znacznie więcej niż fantastyczne losy gości w niepoważnych pelerynach. Kolorowy entourage skrywa bowiem w sobie niezwykle poważną refleksję, która jednoznacznie daje odpór krytykom, widzącym w komiksowych historiach bajeczki dla dzieci.

To nie tylko opowieść o istocie superbohaterstwa, która oczywiście nie tkwi w błyskających palcach, lataniu i supersile, ale przede wszystkim dowód na to, jak wielopoziomowa i ambitna potrafi być popkultura. Pod powłoką kolorowej, nastoletniej rozrywki potrafi skrywać refleksje na temat tożsamości, rodziny, przyjaźni, grzechu i odkupieniu. Popkultura bywa podszyta dzieckiem, ale to właśnie jego czyste, szlachetne serce sprawia, że te historie potrafią dotknąć każdego z nas.

W „Shazam!” na pierwszy plan wychodzi kwestia rodziny. Billy Batson, czyli chłopiec obdarowany wielkimi mocami, jest sierotą, tułającą się od jednego domu dziecka do drugiego. Z każdego z nich uciekał – w poszukiwaniu prawdziwej matki. Dopiero jej odnalezienie przyniosło mu spokój duszy, choć inaczej wyobrażał sobie uwolnienie od demonów. Akcja zawiązuje się, gdy trafia do przyszywanej rodziny, w której wychowuje się jeszcze piątka innych dzieciaków. Ich charakterologiczne zróżnicowanie jest oczywiście kolejnym źródłem humoru. Od tego momentu na równi istotne są losy świata, bronionego przed dr Thaddeusem Sivaną, co losy rodziny.  To właśnie ona okazuje się stanowić największą supermoc Shazama – dosłownie i w przenośni. A puenta jest jasna: łatwiej iść przez życie, i ratować ludzkość, w grupie, razem z najbliższymi, niż samemu.

„Shazam!” otwarcie śmieje się z figury podszytego dzieckiem superbohatera, bo pozornie realizuje fantazję wszystkich tych, którzy widzą w tego typu postaciach zdziecinniałych bohaterów niepoważnych historyjek. Ale ani przez chwilę jej nie wyśmiewa. A proponowany śmiech jest subwersywny, bo wydobywa spod powierzchni niepoważnego kwestie niezwykle złożone. „Shazam!” balansuje na granicy autoparodii, ale robi to z taką gracją i umiejętnością, że ani przez chwilę tej granicy nie przekracza.

Ocena: 7/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.