Co ma wspólnego film o nieprzebierających w słowach produktach spożywczych z Immanuelem Kantem? Okazuje się, że całkiem sporo. Filozof z Królewca wyprowadzał zachodni świat z wieku dziecięcego w pełnoletniość, rozprawiając się z rzeczywistością ufundowaną na religijnych prawidłach. Seth Rogen z kumplami mieli podobną ambicję, lecz nieco inne narzędzia. Ukazali szaloną rzeczywistość zaludnianą przez gadające kiełbaski, miodowe musztardy i kolby kukurydzy, która jest regulowana przez potężny mit. Ma on za zadanie chronić ich przed odkryciem przeraźliwej prawdy, która zamieniłaby żywot mieszkańców supermarketu w piekło beznadziei. Programowa wulgarność, polityczna niepoprawność i obyczajowa jazda po bandzie zaserwowana przez Conrada Vernona i Grega Tiernana nie jest celem samym w sobie, lecz niezwykle satysfakcjonującą i zabawną wybuchową mieszanką, która ma doprowadzić w naszych głowach i sumieniach do niemałej rewolucji, a przynajmniej inspirującego niepokoju.
Twórcy już w pierwszych zwiastunach zdradzili fabułę filmu – rzecz jest o produktach spożywczych z supermarketu, które dowiadują się straszliwej prawdy, czyli co dzieje się z jedzeniem, gdy opuszcza sklep i ląduje na stołach „bogów”, czyli zwykłych klientów. Właśnie wokół kwestii odkrywania prawdy toczy się akcja filmu. Nieco rozczarowujący jest fakt, że twórcy tak szybko postanowili zdradzić clue fabuły, tym samym odbierając frajdę ze zdobywania wiedzy na temat filmowej rzeczywistości razem z bohaterami. To jednak nie odbiera dziełu jakości, ani satysfakcji ze śledzenia losów sympatycznej parówki i jego kompanii, szukającej dowodów na rzecz wielkiego przekrętu, który spowił ich supermarketową krainę mgłą błogosławionej ignorancji. Na szczęście nie rozwikływanie tajemnicy jest tu najważniejsze – liczą się znakomicie wymyślony świat, nieprzeciętnie skrojeni bohaterowie, momentami genialne dialogi, satyra, pastisz, ostre żarty, liczne nawiązania do popkultury i znakomite połączenie tych wszystkich komponentów.
„Sausage Party” przypomina serwowanym poczuciem humoru seriale pokroju „Miasteczko South Park” czy „Family Guy”. Bohaterowie wprost wyjęci z kreskówkowej estetyki zamiast śpiewać miłe piosenki, klną, nieustannie gadają o seksie, kpią z poprawności politycznej i nie rezygnują z przemocy. Jednak wulgarne dialogi, pełne bardzo wysublimowanych przekleństw, układają się w wirtuozerię wyzwisk dla niekoniecznie nadwrażliwych uszu. Trzeba nie lada talentu i kreatywności, by potrafić z taką gracją komponować wiązanki bluzgów, które zaskakują i wynoszą dialogi na wyżyny oryginalności. Oczywiście wykorzystywane gry językowe gubią się gdzieś w tłumaczeniu, ale nawet ułamek z całości daje satysfakcję zepsutej do szpiku kości części naszej wrażliwości.
Pomysł na fabułę mógł niejednego zbić z tropu, ale nie odbiega on przecież zanadto od tego, co od lat serwują nam choćby kolejne produkcje ze studia Pixar. Jeżeli powstają filmy o gadających rybach, ożywających zabawkach, a nawet uczuciach, to dlaczego nie można stworzyć animacji o produktach spożywczych? Gra z konwencją wypracowaną przed wieloma laty przez Walta Disneya i zdecydowanie później przez włodarzy największych studiów zajmujących się pełnometrażowymi animacjami dla familijnej widowni, jest jednym z najważniejszych elementów układanki skomponowanej przez Rogena i spółkę. Film wprost nawiązuje do estetyki konserwatywnych w formie i treści animacji sprzed lat. Te nawiązania nie są jednak jedynie błazeńskim dowcipem czy czczą erudycyjną zabawą. Twórcy kpią z ogranych schematów personifikowania kolejnych elementów materii – zarówno tej ożywionej, jak i nieożywionej – wskazując przy tym na łatwość zawieszania niewiary wśród odbiorców tego typu kina. Twórcom jednocześnie udało się wywołać nostalgię za klasycznymi produkcjami kina animowanego, jak i podważyć ich fundamenty, dekonstruując kierujące tymi filmami prawidła. Rozprawiają się z ich mdlącą poprawnością i fikcyjnością. W rzeczywistości nie zawsze przecież wygrywa dobro, a szlachetność popłaca.
Głównym tematem filmu okazuje się wiara – co niekoniecznie jest oczywiste w przypadku kina dworującego sobie z wszelkich świętości, nieustannie czyniącego otwarte aluzje seksualne i zalewającego ekran potokiem bluzgów. Twórcy przedstawili rzeczywistość regulowaną przez mit. Chroni on nieświadome swojego przeznaczenia produkty spożywcze przed popadnięciem w histerię czy wpadnięciem w otchłań bezdennej beznadziei. Bakłażan, tequila czy bułka do hot-doga wierzący w szczęśliwą wieczność za drzwiami supermarketu nie różnią się od ludzkich wyznawców religii – to dość oczywisty wniosek płynący z „Sausage Party”. Choć twórcy bezwzględnie rozprawiają się zarówno z uładzonym konserwatyzmem disnejowskich animacji, jak i ze światem sterowanym przez religijne prawa, to zachowują przy tym, co dość niespodziewane, lecz chwalebne, dużą dozę szacunku dla tych, którzy (według nich) wciąż chcą zażywać opium dla mas.
Jednym z najlepszych elementów „Sausage Party” jest jego pastiszowość. Twórcy znakomicie nawiązują do znanych i zgranych konwencji gatunkowych, fabularnych rozwiązań czy popkulturowych klisz i dostosowują je do własnej pokręconej wrażliwości. W ten sposób udało im się stworzyć prawdziwe perełki, jak choćby scenę nawiązującą do kina wojennego, która rozgrywa się w tumanach rozsypanej mąki. Znakomicie udało się również grać stereotypami czy kulturowymi figurami. Mamy więc butelkę alkoholu o nazwie „Woda ognista”, która jest rdzennym mieszkańcem supermarketu, donata Żyda czy Palestyńczyka pitę, którzy nieustannie kłócą się o terytorium we wspólnej alejce, lecz łączy ich wspólna przyjaźń do hummusu. Tego typu smaczków jest całe mnóstwo, pojawiają się praktycznie w każdej scenie.
Choć pomysł na film wydaje się całkowicie odjechany, paradoksalnie całość wypada bardziej realistycznie niż Pixarowskie kino familijne, które wypreparowuje rzeczywistość z wulgarności, seksu czy polityki – tak ważnych przecież składników ludzkiego świata. Twórcy „Sausage Party” jedynie stroją miny niepoprawnych błaznów, nieznających żadnych świętości. Pod tą rozrywkową i ordynarną warstwą ich filmu skrywają się ważne pytania i niemały filozoficzny potencjał.
Komentarze (0)