Premiera tygodnia – „Psy 3. W imię zasad”: Nie chce mi się z tobą gadać

Pierwsza część „Psów” jest – słusznie – uważana za jeden z najważniejszych filmów lat 90., bardzo trafnie oddający ówczesne nastroje społeczne. Władysław Pasikowski zawsze był niezadowolony, gdy ktoś mu przypisywał ambicje tworzenia filmów, oddających ducha swoich czasów. Powtarzał, że interesuje go tylko robienie kina rozrywkowego. No i w końcu dopiął swego – długo oczekiwana, otrzymana po 25 latach kontynuacja jego najsławniejszego filmu, „Psy 3. W imię zasad”, to faktycznie nic ponad konwencjonalne kino gatunkowe. Ale przy okazji okazało się, że Pasikowski jest znacznie lepszy jako autor bandyckiego kina moralnego niepokoju, niż twórca konwencjonalnego kina popularnego.

Seans trzeciej części „Psów” to bardzo ciężkie przeżycie dla fanów oryginału. Pasikowski stworzył bowiem zupełnie niezamierzoną autoparodię, rujnując wszystko to, co było największą zaletą filmów z lat 90. Niezwykle znaczące są już pierwsze minuty, powtarzające sławną scenę otwierającą drugą część, w której więzień grany przez Sławomira Suleja opowiadał, jak to „wyrwał chwasta”. Tym razem w tej roli obsadzono Arkadiusza Jakubika – aktora znanego przede wszystkim z emploi komediowego. Swoją aparycją, mimiką i manierą głosu zamienia – niezamierzenie –  w żart to, co wcześniej napawało grozą. Niestety dalej jest już tylko gorzej.

Największą krzywdę zrobiono jednak samemu Franzowi Maurerowi, który z człowieka z twardymi zasadami, honorem i twardą pięścią, lecz gołębim sercem stał się tu słabym, potulnym tetrykiem, przypominającym wytatuowaną karykaturę samego siebie. Nie mogłem patrzeć, jak kuli się przed młodym mafiosem, z pocałowaniem ręki przyjmując rzucone z pogardą dwie stówy. Franz, którego znam, nigdy by tego nie zrobił – w imię zasad. Krzywdę Maurerowi zrobił również sam Bogusław Linda, któremu daleko do postury znakomicie starzejącego się Roberta De Niro z „Irlandczyka”. Szeroka paleta uczuć odmalowujących się na twarzy młodego Maurera, tu została ograniczona do cierpienia i dziwienia się współczesnymi okolicznościami.

Trzeba jednak przyznać, że punkt wyjścia był interesujący, zwiastujący kino być może straceńcze i gorzkie, ale szczere. Otóż fabuła zaczyna się od tego, że Maurer wychodzi po 25 latach z więzienia, a przed bramą zakładu nie stoi Morawiec, lecz syn Jakuszyna – tego samego, którego Franz odstrzelił w poprzedniej części. Młody domaga się zwrotu miliona dolarów, pochodzącego z handlu bronią. Franz ma na to tydzień, choć o żadnych pieniądzach nie ma pojęcia. Tydzień to zresztą wszystko, co ma – bo jeszcze w więzieniu został otruty polonem, uśmiercającym w ciągu kilku dni. Od razu udaje się do starego przyjaciela jeszcze z czasów sprzed 1989 roku – Panicza – oraz Morawca. Panicz jest sługusem u mafiosy, a Morawcowi właśnie znikł syn. Cała trójka starzejących się i zgorzkniałych straceńców idzie na wojnę ze złem tego świata.

Wystarczyłoby niewiele – ciekawa intryga, pokazująca poziom zepsucia instytucjonalnych, politycznych, społecznych struktur. Zadowoliłbym się nawet powtórką tez sprzed dwudziestu pięciu lat, że transformacja nie zmieniła niczego na lepsze, że wciąż władzę mają ci, którzy ustawili się jeszcze w PRLu. Przecież to wciąż aktualna narracja, wracająca przy każdej próbie zakładania IV, V czy którejś tam już Rzeczpospolitej i niekończących się rozmowach o „ostatecznym rozprawieniu się” z komuną. Niestety niczego takiego nie otrzymujemy, ani żadnego innego komentarza do współczesności. Wszystko, co ma dziś do powiedzenia Pasikowski o Polsce sprowadza się do tego, że policjanci bywają przekupni, a funkcjonariusze GRU bezlitośni.

W celu udowodnienia tej jakże odważnej i odkrywczej tezy, Pasikowski zawiązuje fabułę tak konwencjonalną, a jednocześnie nieudolnie rozpisaną, że aż nie ma się ochoty jej śledzić. Wystarczy powiedzieć, że Jakuszyn z rosyjskimi agentami znika nam z pola widzenia na cały film, by pod koniec nagle wyskoczyć z krzaków – dosłownie. Ale my wtedy już zupełnie nie wiemy, co oni mieli wspólnego z tym, co zobaczyliśmy. W zamian Pasikowski skoncentrował się na wspomnianej wcześniej trójce, która z braku lepszego zajęcia zajęła się szukaniem syna Morawca. Szybko wpadają na trop, że z jego zaginięciem miała coś wspólnego policja. Nie biorąc więc jeńców, wjeżdżają w nią uzbrojeni po zęby. W tym momencie film zamienia się w polsko-paździerzową wersję „Niezniszczalnych” z Lindą, Pazurą i Fryczem w rolach Stallone’a, Lundgrena i Stathama. Mamy więc popis bezmyślnego maczyzmu, który przynosi – jak to zwykle – więcej problemów niż pożytku.

Są więc podpalenia, ciosy otwieraczem do wina, stare, dobre mordobicie i krwawa jatka z bronią w ręku. Tylko tytułowych zasad jakby brak. No bo przecież trudno nazwać moralną zasadą chęć zemsty. Cała ta zemsta jest tu już tylko pustą krwawą rozrywką wątpliwej jakości. Ponad „w imię zasad” stoi tym razem „a pozabijam ich wszystkich”. No i idzie im to nawet całkiem nieźle, nawet zbyt nieźle, jak na fizyczną i mentalną kondycję emerytowanych policjantów. Można odnieść wrażenie, że cała ta historia opowiada tak naprawdę o młodych, sprawnych facetach, tylko na kolanie przepisano ją na potrzeby kontynuacji „Psów” i obsadzono w głównych rolach staruszków.

By choć trochę zagrać na nostalgii tych, którzy obgryzali z nerwów paznokcie na „Psach”, rzucono kilka głodnych kawałków – postać Wolfa czy Stopczyka, a nawet – uwaga, spoiler – Andżeli, która pojawia się w całkowicie kuriozalnym kontekście. Ale to tylko takie „smaczki”, których równie dobrze mogłoby nie być, bo niczego fabule nie dostarczają. Franza i Nowego zresztą też mogłoby nie być. To nie oni bowiem są tu pierwszoplanowymi postaciami. Jest nią bowiem Wit, grany przez Marcina Dorocińskiego, który najwyraźniej wciąż nie wyszedł z roli Despero z wersji „Pitbulla” wyreżyserowanej przez, a jakże, Pasikowskiego.

Pasikowski sprzed dwudziestu pięciu lat wiedział coś o polskiej rzeczywistości, czego nie wiedziała reszta rodzimych twórców – zauważył to w swoim czasie Andrzej Wajda. Potrafił odpowiadać na skryte pragnienia widowni, symbolicznie rozprawiać się z tym, co Polaków uwierało, a nawet celnie prowokować i szokować. Nawet, gdy się nie zgadzało z jego tezami czy brzydziło bandycko-seksistowsko-maczystowską estetyką, chciało się z nim dyskutować, kłócić, bo było jasne, że ma do powiedzenia być może coś kontrowersyjnego, ale ważnego. A teraz, wzruszając ramionami, chce mu się już tylko rzucić od niechcenia: „nie chce mi się z tobą gadać”.

Ocena: 3/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.