Premiera tygodnia – „Pożegnanie”: Wzruszenia i uśmiechy

Wydawałoby się, że nie ma niczego bardziej banalnego niż opowieść o dojrzewającym nastolatku, przeżywającym pierwsze zauroczenie. Gdy podejmuje się ten wyeksploatowany do cna temat, trzeba mieć coś ważnego do powiedzenia. Andrew Steggall ma i opowiada o tym w „Pożegnaniu” w sposób wyjątkowo przekonujący i poruszający. Kręcąc nastoletni melodramat równie łatwo popaść w tani sentymentalizm. Z drugiej strony czyhającą pułapką jest sięgnięcie po ironię kampu, która unieważni ukazywane uczucia. Steggallowi udało się ominąć oba zagrożenia i nakręcić film w równym stopniu przejmujący, co zabawny.

Elliot przyjeżdża z matką na południe Francji, by sprzedać ich letni dom. Jest młodym, nieco egzaltowanym poetą, zaczytującym się w Prouście i piszącym wiersze w małej kawiarence. Gdy jego matka przeżywa małżeński kryzys, chłopak spotyka na miejscu swoje przeciwieństwo – Francuza oddającego się z pasją naprawianiu motocykla i śmiejącego się z „pedałów”. Wbrew odmiennym charakterom zbliżają się do siebie. Ta szybko zadzierzgnięta przyjaźń może wydać się nierealna, okupiona zbyt małym nakładem energii i czasu, lecz Steggall i ten problem potrafił odpowiednio ograć i przedstawić w nieco żartobliwy, lecz przekonujący sposób. Choć postacie chłopców zostały zbudowane na zasadzie wyraźnych różnic, nie przypominają martwych figur, reprezentujących dwie skrajne postawy i odmienne charaktery. W ich zawiązywaną relację można uwierzyć, głównie za sprawą znakomitych młodych aktorów. Alex Lawther w głównej roli jest wręcz aktorską sensacją sezonu. Wieszczę, że już niedługo ten znany z roli w oscarowej „Grze tajemnic” młody aktor, będzie na nas spoglądać z niejednego wielkoformatowego plakatu filmowego.

Steggall posiada rzadką umiejętność zachowania równowagi. Starannie buduje melodramatyczny klimat romansu, by za moment go subtelnie obśmiać, lecz nie pozbawić wagi. W żadnym momencie nie popada w skrajność. Gdy niebezpiecznie zbliża się do sentymentalnego kiczu, nie przekracza granicy dobrego smaku. Nie wyśmiewa również swoich bohaterów, nawet gdy ci szamocą się w wielkich emocjach. Steggall jest mistrzem kondensowania uczuć. Wie, kiedy może pozwolić sobie na podgrzanie atmosfery, a w którym momencie ją rozładować. Dzięki temu jego bohaterowie są bliscy rzeczywistości i możemy z nimi sympatyzować. Nie są jednowymiarowymi reprezentantami konkretnych emocji, lecz pełnokrwistymi ludźmi, z własnymi rozterkami, ułomnościami i głęboko skrywanymi pragnieniami.

Młody brytyjski twórca obudowuje historię młodzieńczej erotycznej fascynacji dodatkowymi wątkami, lecz nie przeładowuje całości. Wręcz przeciwnie, każdy kolejny aspekt przedstawianej rzeczywistości dopełnia obraz portretowanych postaci. Relacje między nimi zaczynają się wyjaśniać i pasować do siebie. Całość układa się w przekonującą mozaikę ludzkich pragnień i smutków.

„Pożegnanie” to również świetne zdjęcia i rozwiązania inscenizacyjne. Steggall potrafi zaskoczyć nawet pojedynczymi ujęciami, które czasem bawią, a czasem dodają całości melancholii. Bardzo subtelne, ale kunsztownie operuje montażem, wywołując nieprzewidywalne skojarzenia, wskazujące na paradoksy uczuciowego i seksualnego życia. Mam nadzieję, że film trafi do ścisłego grona klasyków queerowych filmów coming-of-age, bo na pewno znajdzie się w czołówce kina „post-ironicznego”. Tę samą historię mógłby z powodzeniem opowiedzieć Almodovar, lecz kampem odarłby ją z wzruszającej warstwy delikatnego sentymentalizmu, wiążącego się z przeżywaniem miłości przez wrażliwych, nastoletnich chłopców. Steggall nie bał się wyzbyć ironii, pozostawiając jedynie subtelny humor, by opowiedzieć o uczuciach doświadczanych nie tylko przez zauroczonych młodzieńców, ale również dojrzałe kobiety, konfrontujące się z niespodziewaną stratą.