Premiera tygodnia – „Pitbull. Ostatni pies”: Ni Psy, ni Vega

„Pitbull. Ostatni pies” to szczególnie wyczekiwany film. Fani pierwszej – klasycznej – części opowieści o Despero, Metylu czy Nielacie czekali aż trzynaście lat na powrót swoich ulubionych bohaterów. Natomiast miłośnicy kina gangsterskiego spod znaku Władysława Pasikowskiego musieli być uzbrojeni w cierpliwość jeszcze dłużej – bo aż siedemnaście lat, od czasu premiery „Reichu”. Oczekiwania były więc ogromne, ale, jak się okazało, długoletnie oczekiwanie opłaciło się.

Ale znajdzie się również całkiem niemała grupa rozczarowanych – będą ją stanowić ci, którzy kupionymi biletami wylansowali kloaczne kino Patryka Vegi. Pasikowski nie odmówił sobie przyjemności dać kilkukrotnie autorowi „Botoksu” małego pstryczka w nos – ktoś parę razy wspomina Majamiego, pada nawet ksywa Cukra, lecz za każdym razem pojawiają się, by wzbudzić śmiech. Taki sam efekt można osiągnąć, gdy zestawi się ostatnie kinematograficzne „osiągnięcia” Vegi – na czele z dwoma „Pitbullami” – z dziełem Pasikowskiego. Przy nim wszelkie opowieści o „nowych porządkach” i „niebezpiecznych kobietach” brzmią po prostu jak nieśmieszne żarty z kina policyjnego. Ale reżyser „Ostatniego psa” w żaden sposób nie pastwi się nad swoim znacznie mniej utalentowanym kolegą po fachu, po którym przejął markę „Pitbulla” – woli odciąć się od dwóch ostatnich epizodów grubą kreską i wrócić do bohaterów, klimatu i estetyki klasycznej części.

Co nie oznacza, że Pasikowski ograniczył się do zwykłego naśladownictwa – nic z tych rzeczy. Przesycił całość swoim własnym, autorskim sznytem, obdarzając film jakością głównie dzięki swoim rzemieślniczym umiejętnościom. Jego profesjonalizm czuć w wyjątkowo dobrze rozpisanej dramaturgii scenariusza, w każdym dialogu, konstrukcji bohaterów, ale również w świetnej inscenizacji i grze aktorów – również tych niezawodowych, i tak, mam w tym momencie na myśli naprawdę nieźle radzącą sobie Dodę. Można również chwalić pracę kamery – szczególnie w scenach strzelanin, które raczej oddziałują ciszą i podskórnym napięciem, niż głośnymi hukami wystrzałów. Ale ja szczególnie cenię to, że Pasikowski udowodnił, iż można tworzyć mocne kino o wyjątkowo twardych facetach – i niemniej niebezpiecznych kobietach – bez rzucania na lewo i prawo wulgaryzmami i żenującymi żartami. No bo przecież nie może być zgody na personifikację męskości w postać bohaterów granych przez Tomasza Oświecińskiego.

Akcja filmu zawiązuje się w momencie zabójstwa policjanta – byłego partnera Majamiego. W celu złapania sprawców tworzy się spec grupa w postaci Despera, Metyla i Nielata, który po powrocie z kursu FBI każe do siebie mówić per „Quantico”. Desperski ma już doświadczenie w działaniu jako undercover cop, więc zostaje zwerbowany, by przeniknąć do grupy pruszkowskiej, bo istnieje silne podejrzenie, że to właśnie jej boss – Gawron – jest odpowiedzialny za śmierć mundurowego. Gdy policjantowi udaje się zdobyć zaufanie szefa i jego otoczenia, rozpoczyna się właściwe dochodzenie.

Seans „Pitbulla. Ostatniego psa” działa jak wehikuł czasu, bo momentami Pasikowski niestety odgrzewa nieco nieświeże fabularne kotlety – no bo kogo dziś interesują porachunki mafii, konflikty Pruszkowa i Wołomina, zabójstwa komendantów i kontakty ze zbirami ze Wschodu. O tym mógł Pasikowski opowiadać w latach 90. w „Psach”, albo Wojciech Wójcik na początku 2000. w „Sforze” czy we wcześniejszej „Estradycji” i „Ostatniej misji”. Szkoda, że nie udało się znaleźć jakiejś nowej formuły, która uwspółcześniłaby polskie kino gangsterskie, które, najwidoczniej, wciąż jest zbudowane na społecznych fantazmatach z przełomu wieków. Pasikowski, co prawda, stara się przełamać ten impas, ale wychodzi to nie do końca przekonująco. Każe bowiem swoim bohaterom zrezygnować z handlu bronią, narkotykami czy z porwań, bo dziś w modzie, najwyraźniej, jest zbijanie pieniędzy na znacznie większą skalę. Dlatego przejmująca mafijne interesy po mężu Mira postanawia założyć parabank. Nie trudno zauważyć w tej fabularnej wolcie ukłonu w stronę współczesnych realiów i komentarza do nowej gangsterki, która działa w przebraniu białych kołnierzyków, ale nie sprawdza się ona w narracji – uwspółcześniony wtręt razi uproszczeniem i niekoherencją.

Niestety, fabuła filmu posiada znacznie więcej dziur i nieprawdopodobieństw. Nieprzekonująco wypada szczególnie nagła przemiana Miry – cichej i posłusznej żony Gawrona, która po jego śmierci nagle zamienia się w wyjątkowo „niebezpieczną kobietę”, która potrafi chwycić za twarz największych zbirów, a nawet w pojedynkę sprzątnąć komendanta głównego policji. Okazuje się również, że banki zakłada się w Polsce w kilka tygodni i nawet policyjny szpicel nie jest w stanie uchronić nabijanych w butelkę klientów. Można również zarzucić scenariuszowi naiwność – no bo to, co niby takiemu błyskotliwemu Despero zajmuje kilka tygodni, widz potrafi rozgryźć w jedną chwilę. Podobne uproszczenia i niedoróbki niestety można mnożyć. Da się również wytknąć błędy typowo techniczne – montażowe (bohater biegnie w prawo, by pojawić się z lewej).

Ale najbardziej może razić coś innego – sposób przedstawienia filmowej rzeczywistości. Ani w „Psach”, ani w „Pitbullu” świat policji i gangsterów nie był czarno-biały. I Pasikowski, i Vega operowali moralnymi szarościami, co zresztą sprawiło, że ich filmy intrygują do dziś. „Pitbull. Ostatni pies” to z kolei film zbudowany na jasno zaznaczonej opozycji: prawi i odważni policjanci zostali przeciwstawieni tchórzliwym i złym do cna mafiosom. Do tej manichejskiej rzeczywistości wprowadzają nas już dwie sceny otwierające. Pierwsza pokazuje Despera w trakcie misji, podczas której jest w stanie ryzykować własnym życiem, by osiągnąć zaplanowany cel. Druga natomiast charakteryzuje bossa Pruszkowa, który beznamiętnie i szczególnie brutalnie zamachuje się na największą świętość. Tak zarysowane podziały nie przestają obowiązywać do samego końca, co ostatecznie rozczarowuje, bo najlepsze kino policyjne czy gangsterskie bierze się zawsze z zacierania granic między dobrymi i złymi oraz z problematyzowania podstawowych problemów etycznych.

Ale te wszystkie wady nie są w stanie przyćmić ogromu zalet, bowiem fabuła najzwyczajniej w świecie wciąga, a wartkie dialogi okraszają każdą scenę i brzmią o wiele bardziej wiarygodnie, niż każde wypowiadane słowo w filmach opartych na scenariuszach Vegi, rzekomo bazujących na autentycznych wypowiedziach policjantów i gangsterów. Otrzymujemy cały zestaw świetnie napisanych, pełnokrwistych bohaterów – znajdujących się po obu stronach barykady – którym zwyczajnie chce się kibicować. „Pitbull…” działa przede wszystkim na poziomie gatunkowym – jako świetne kino rozrywkowe. Jest pozbawiony wulgarności, dosadności i prostactwa filmów Vegi, za to angażuje emocjonalnie, trzyma w napięciu i kiedy trzeba śmieszy dobrze wyważonym humorem. Nie jest kinem ze szczególnie wybujałymi ambicjami – nie ma nawet zamiaru komentować aktualnych problemów społecznych czy obecnych kryminalnych realiów. Opowiada, tylko i aż, wciągającą, dobrze napisaną historię pełną intrygujących postaci, napędzanych najbardziej podstawowymi namiętnościami. Przepis na sukces, jak się okazuje, jest prosty – ale potrzeba prawdziwego talentu, by potrafić go zrealizować. A Pasikowskiemu niego nie brakuje.

Ocena: 7/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.