Premiera tygodnia – „Pierwszy śnieg”: Na zimno

„Pierwszy śnieg” Thomasa Alfredsona miał wszystko, by odnieść sukces – świetnego reżysera, gwiazdę światowego formatu w roli głównej i scenariusz oparty na poczytnej książce popularnego autora. Jednak z powodzeniem może posłużyć jako przykład filmu, który w spektakularny sposób zmarnował wielki potencjał. Przewrotnie, to właśnie te elementy, które miały zagwarantować sukces, okazały się ciężarami, ciągnącymi tę produkcję na dno wyjątkowo mętnego jeziora.

Film Alfredsona sprawia wrażenie wykalkulowanego na zimno. Na papierze wszystko gra: reżyser swoim poprzednim „Szpiegiem” udowodnił, że świetnie czuje gęste, stylowe kino gatunkowe, Michael Fassbender miał zagwarantować wysoki poziom aktorstwa i ściągnąć do kin rzesze fanów, natomiast książka Jo Nesbo miała dostarczyć mroczną, wciągającą historię. Każdy element tej produkcyjnej układanki wydawał się pasować, lecz twórców najwyraźniej zgubiła pewność siebie – przekonanie, że tego nie da się zepsuć. Okazało się jednak, że nie wystarczy połączyć siły świetnych twórców, by stworzyć satysfakcjonujące dzieło. Niezbędne jest coś jeszcze – pasja, pomysłowość, serce i wewnętrzna potrzeba tworzenia. A tych ewidentnie zabrakło, bo powstało dzieło kompletnie pozbawione jakichkolwiek emocji – zimne niczym bałwany stawiane przez mordercę w miejscu zbrodni. Po wyjściu z kina również można poczuć się trochę jak jedna z tych ofiar…

Fabuła „Pierwszego śniegu” jest niezwykle złożona – co wcale nie okazuje się zaletą, gdyż twórcy mieli problem z czytelnym poprowadzeniem każdej z narracyjnych odnóg, a tym bardziej powiązanie ich w jedną, spójną historię. Głównym bohaterem jest Harry Hole – sławny na całą Norwegię, choć wiecznie pijany, detektyw z Oslo. Dlaczego jest w nim taki ciąg do alkoholu? Jakaś trauma? Nie wiadomo. Niczego o nim nie wiadomo. Również tego, dlaczego woli spać podczas mrozu na miejskich ławkach, zamiast we własnym, choć zagrzybionym, mieszkaniu. Nikt również nie wyjaśnia, jak to się dzieję, że przy okazji nie zamarza na śmierć. Pijaństwo oczywiście w żadnym calu nie przeszkadza bohaterowi w efektywnym prowadzeniu sprawy – ot, po prostu detektyw w kryminale nie może być krystalicznie czysty, a z buteleczką przy piersi zawsze wygląda nieco bardziej zawadiacko. Alkohol jest gadżetem, który ma fajnie wyglądać na ekranie i w jakiś sposób dookreślać bohatera – ale ostatecznie na fabułę w żaden sposób nie wpływa. „Pierwszy śnieg” jest adaptacją książki należącej do większej serii, w której postać Hole’a z pewnością jest zarysowana głębiej i wyraźniej – dzięki czemu wierni czytelnicy nie mają problemu ze zrozumieniem bohatera i jego życiowej sytuacji. Film jednak jest dziełem autonomicznym, a nie częścią całości, dlaego dobrze byłoby, gdyby twórcy poświęcili choćby chwilkę na przybliżenie sylwetki głównego bohatera – tak się jednak nie dzieje. Nie pomógł im również Michael Fassbender, który nie tchnął w swoją postać życia. Jego interpretacja Hole’a pozostawia widzów wobec niego kompletnie obojętnych, bo główny bohater ani przez moment nie angażuje emocjonalnie – jest niedookreślony, nijaki, pozbawiony charakteru ora czegokolwiek, co pozwoliłoby widzom z nim sympatyzować i wniknąć w jego osobiste problemy.

Twórcy równocześnie opowiadają o prywatnych sprawach Hole’a, młodej policjantce, która przybywa do Oslo, by pracować ze sławnym detektywem, tajemniczych zniknięciach kobiet, pozornie niepowiązanej z nimi sprawie sprzed dziesięciu lat, wpływowym biznesmanie i dziwnym lekarzu. Każda historia dostaje swój czas antenowy, a rozpisana przez scenarzystów gra polega na tym, by wszystkie ostatecznie połączyć w całość. W konsekwencji nie da się skoncentrować na żadnym z wątków, bo co chwile się urywają, by zostać zastąpionym innym. To nieustanne skakanie wprowadza narracyjny chaos i percepcyjne rozedrganie, które niczemu nie służy, a jedynie dystansuje widzów emocjonalnie od bohaterów i powoduje zobojętnienie na ich losy. I choć ostatecznie faktycznie okazuje się, że każda z fabularnych nici pochodzi z jednego kłębka, to rozwiązanie zagadki jest bardzo dalekie od satysfakcjonującego – mechaniczne i zwyczajnie nieprzekonujące. Zbyt łatwo zbierające wszystkie wątki, by wypaść wiarygodnie.

Wątek kryminalny traktuje o zabójcy kobiet, który pozostawia przed ich domami swój znak rozpoznawczy – małego bałwanka. Profil jego ofiar okazuje się spójny – atakuje te, które dopuściły się zdrady, bądź zdecydowały na aborcję. Czyli to kolejny skandynawski mężczyzna, który nienawidzi kobiet. A dlaczego nienawidzi? Bo absolutnie niedorzecznie zrozumiał pewną dość istotną kwestię ze swojego dzieciństwa – zamiast ojca oskarżył o złe intencje matkę. Dlaczego to zrobił? Nie wiadomo – sytuacja od samego początku wydawała się bowiem nad wyraz jasna, ale najwyraźniej nie dla niego. Dla widzów wszystko jest od początku jasne, bowiem film rozpoczyna się sceną z przeszłości, tłumaczącą, dlaczego skrzywdzony chłopiec przerodził się w bezlitosnego mordercę.

Twórcy próbowali przemycić w fabule, a szczególnie w konstrukcji zabójcy, wątki społeczne i polityczne – można dopatrzeć się w nich rachitycznego komentarza do kwestii praw kobiet i aborcji. Jednak te ważne problemy zostały zaledwie muśnięte – można odnieść wrażenie, że pojawiły się tylko po to, by trudniej było oskarżyć opowiadaną historię o trywialność. Znacznie łatwiej oskarżyć natomiast o niedorzeczność – bo wątki przecinają się w wyjątkowo absurdalnych miejscach, twisty przychodzą zbyt łatwo, poszlaki są nazbyt oczywiste, a rozwiązanie historii wręcz kuriozalne. Jeżeli fabuła faktycznie została zaczerpnięta bez większych zmian z literackiego pierwowzoru, to nie rozumiem fenomenu książki – ale może było w niej więcej miejsca, by całości nadać większą wiarygodność.

Od Alfredsona oczekiwałem przede wszystkim umiejętnego budowania klimatu, wspierającego fabułę. Niestety nawet na tym polu film zawodzi. Jedyne, co można zapisać na plus, to zdjęcia – a raczej rozległe, zimowe, skandynawskie plenery, spowite dużą ilością białego puchu. Cała reszta sprawia wrażenie nieistotnego, efekciarskiego gadżetu – ten cały padający śnieg, bałwanki, rozczłonkowane ciała, odstrzelone głowy, mroźne powietrze, zamarznięte jeziora i tak dalej nie mają żadnego fabularnego uzasadnienia oraz znaczenia. Ot, ktoś rzuca w filmie: morderca zawsze zabija, gdy spada pierwszy śnieg. Dlaczego? Nie wiadomo… no, ale brzmi fajnie, prawda?

Alfredson nie miał pomysłu, jak opowiedzieć tę złożoną historię w przejrzysty i wciągający sposób. Fassbender nie wiedział, jak tchnąć w swojego bohatera życie. Treść książki Nesbo okazała się zbyt wielowątkowa, by dobrze wypaść na ekranie. Okazuje się więc, że sprzymierzone siły trzech znakomitych twórców niekoniecznie muszą przynieść satysfakcjonujący efekt. Tym bardziej, gdy z produkcji bije chłód marketingowej kalkulacji…

Ocena: 5/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.