Premiera tygodnia – „Pierwszy człowiek”: Wielki krok dla człowieka, mały dla ludzkości

„Łatwiej polecieć na księżyc, niż uporać się ze śmiercią dziecka” – tak w skrócie można opisać „Pierwszego człowieka” Damiena Chazelle’a. To nie jest film pokroju „Grawitacji”, ani nawet „Apollo 13”, choć znajdziemy w nim imponujące wizualnie sceny kosmicznych podróży, a krew niejednokrotnie zamarznie nam podczas seansu. To dzieło łączące skalę makro z mikro – bohaterowie wyruszają w odległe zakątki kosmosu, ale największe dramaty pozostają niewypowiedziane i nazbyt bliskie. Chazelle przygląda się, jak jego bohater robi wielki krok na drodze ku przejściu procesu żałoby, który dla ludzkości praktycznie nie ma znaczenia.

„Pierwszy człowiek” to biografia Neila Armstronga – choć niekanoniczna. Daleka jest od hollywoodzkiej sztampy i biopicowych schematów i mielizn. Życiorys pierwszego człowieka na księżycu jest tu jedynie pretekstem, by opowiedzieć niezwykle intymną historię żałoby. Chazelle punktem wyjścia uczynił śmierć małej córeczki Armstronga. Kolejne lata mijały, nowe dzieci się rodziły, następne programy kosmiczne upadały, a Neil nadal odczuwał żal po nieopisanej stracie, którą nieustannie więził w sobie. Nie rozmawia o swoich uczuciach z żoną, a tym bardziej ze znajomymi. Na długie minuty nawet my możemy zapomnieć o śmierci małej Karen. Ale ta cisza jest znacząca i dźwięczy mocniej z każdym kolejnym zbliżeniem na pogrążoną w smutku twarz Neila.

Introwertyczny kosmonauta ma własny pomysł na poradzenie sobie z traumą – pracę. Zgłasza się więc jako astronauta do programu Gemini. Kolejne lata jego życia miną na przygotowywaniu się do kolejnych misji – niezwykle niebezpiecznych, o czym przekonali się jego liczni znajomi, nie wracając z nich. To nieustanne balansowanie na granicy życia i śmierci wydaje się przybliżać go do pamięci o córce, dlatego bez mrugnięcia okiem zgadza się na kolejne przesuwanie granicy niemożliwego. Tego nie może natomiast znieść jego żona – która nie potrafiłaby poradzić sobie z kolejną stratą. Konflikt na linii Neil-Janet, dotyczący tak naprawdę sposobu przejścia procesu żałoby, jest jednym z wielu rozrysowanych w filmie. Najważniejszym jest jednak ten, który niemo rozgrywa się we wnętrzu głównego bohatera.

Bo „Pierwszy człowiek” jest filmem niezwykle intymnym – wręcz paradoksalnie intymnym. Opowiada przecież o jednej z najbardziej znanych osób w historii, która dokonała rzeczy wielkiej, oglądanej na żywo przez setki milionów ludzi na całym świecie. To przecież historia, która do dziś rozpala wyobraźnię, która niebywale poszerzyła horyzonty ludzkiego poznania, która nadal wydaje się niewiarygodna. Chazelle jednak szuka w niej tego, co ludzkie, bliskie i nasączone indywidualnymi emocjami. Unika polityki, widowiskowości i dosłowności. Konflikty społeczne roku 1968 jedynie skwapliwie odnotowuje, a kosmos jest dla niego raczej przestrzenią totalnej samotności niż gwiezdnej przygody. Woli sugerować, pokazywać, niż mówić – tym bardziej wprost. To kino utkane z niewypowiedzianych uczuć i znamiennych wyrazów twarzy.

Chazelle to wciąż młody twórca, a „Pierwszy człowiek” to dopiero jego czwarty film, ale tworzy tak świadomie, zdyscyplinowanie i precyzyjnie, jakby kręcił od dekad. Jego najnowszy film można podawać jako przykład reżyserskiej maestrii, której na pierwszy rzut oka nie widać. „Pierwszy człowiek” jest bowiem pozbawiony efekciarstwa i niepotrzebnej widowiskowości. Nie ma w nim niepotrzebnej sceny, a każde ujęcie jest przemyślane. Chazelle operuje głównie zbliżeniami, a fakturę obrazu stylizuje na domową kamerę analogową, by wydobywając ziarno, dodatkowo podbić intymność tej historii. O ile w przypadku scen rodzinnych taka estetyczna strategia raczej nie dziwi, imponujące jest to, że potrafił ją zastosować również w przypadku scen „kosmicznych”. Te nie tylko minimalizuje za pomocą bliskich planów, ale również poprzez częste subiektywizowanie punktów widzenia.

W ten sposób z jednej strony wpisał się w hollywoodzki trend podbijania immersyjnych właściwości kina, ale z drugiej zagrał estetyce IMAX-a na nosie. W filmie nie ma bowiem wielu ujęć „wielkoformatowych”, przeważającej ilości scen bliżej do estetyki domowych dramatów, niż kosmicznego splendoru. Te natomiast, które mają potencjał widowiskowości, jakby celowo są pogrążone w ciemnościach, cisną się w malutkich przestrzeniach i rozmazują trzęsącą się kamerą. Zamiast epickich przestrzeni efektownego kosmosu i połyskujących kapsuł i wahadłowców, otrzymujemy grę niemal abstrakcyjnych kolorów i kształtów, które oddają percepcję samotnego człowieka w przestrzeni kosmicznej, którego od nagłej śmierci oddziela jedynie cienka warstwa metalu i kilka nitów. Za pomocą ograniczonej filmowej narzędziowni Chazelle infekuje widzów tym poczuciem zagrożenia.

Tej abstrakcji obrazu towarzyszy również znakomita i nieoczywista ścieżka dźwiękowa – co oczywiście nie jest zaskoczeniem w przypadku filmu Chazelle’a. Nie mówię jedynie o sposobie wykorzystania muzyki – zarówno tej oryginalnej, napisanej przez Justina Hurwitza, jak i zaczerpniętej z innych źródeł – ale również dźwięków. Te bowiem momentami zbliżają się do formy ambientowej, industrialnej muzyki, pozbawionej melodii, wyczuwalnego rytmu i polepionej z nieskładnych, niepokojących dźwięków. Okazuje się, że Chazelle naprawdę ma słuch absolutny – słyszy muzykę w hałasie i potrafi ją zaakompaniować do swoich rozedrganych kadrów.

Tę intymność oraz subiektywność kadrów i dźwięków Chazelle wykorzystuje świadomie do opowiedzenia historii człowieka, który poleciał na księżyc tylko po to, by poradzić sobie z niemożliwą do opisania stratą. Młody reżyser potrafi jednocześnie tworzyć kino na pozór klasyczne – narracyjnie czytelne – i kunsztownie wielopłaszczyznowe. Nie puszy się przy tym, nie ma zapędów artystowskich. Tworząc przystępne kino „dla wszystkich”, potrafi robić je z gustem, głową i sercem. Umie za jednym razem opowiedzieć wciągającą, niezwykle emocjonalnie zróżnicowaną, poruszającą historię podboju kosmosu oraz wyciszoną, niewypowiedzianą, intymną historię niepowetowanej straty i tłumionego bólu. A przy tym świetnie i przekonująco, bez grama czułostkowości, spleść te dwie płaszczyzny w fabularną całość. To jest naprawdę kosmiczny poziom!

Ocena: 8/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.