Premiera tygodnia – „Obcy: Przymierze”: Prometeusz 2

Jeżeli ktoś pod wpływem brzmienia tytułu pomyślał, że Ridley Scott poszedł po rozum do głowy, porzucając nieudany projekt „Prometeusz”, to niestety bardzo szybko podczas seansu mógł się przekonać, jak bardzo się myli. Nazwanie tego filmu „Obcym” jest bardzo daleko idącym nadużyciem i trudno ten gest nazwać czymkolwiek innym niż zagrywką czysto marketingową, mającą na celu przyciągnięcie do kin fanów serii – szczególnie tych, którzy sparzyli się prequelem. Choć Scott nigdy nie ukrywał, że „Przymierze” będzie sequelem „Prometeusza”, to tytułowe nawiązanie do sławnej sagi o krwiożerczych kosmitach dawało nadzieję na powrót do starej, sprawdzonej formuły. Niestety, okazało się, że w „Obcym: Przymierze” jest znacznie więcej z „Prometeusza” niż z kultowych filmów sprzed lat.

Film rozpoczyna się niedługo po wydarzeniach opisujących niefortunne spotkanie załogi statku „Prometeusz” ze swoimi stwórcami – tajemniczymi gigantami. W daleką trasę na koniec galaktyki wyruszył kolejny krążownik – tym razem w celu zasiedlenia odległej planety. Przez przypadek trafiają na wiadomość nadawaną przez doktor Elisabeth Shaw z nieodległego punktu kosmosu – postanawiają zmienić kurs i odwiedzić ziemię, która również wydaje się być idealna do zasiedlenia. Nie trzeba być szczególnym specem od kina grozy, by wiedzieć, że nagłe i nie do końca przemyślane zmiany planów nigdy nie kończą się dobrze.

Znając formułę filmów o obcych, dla nikogo nie powinno być zaskoczeniem, że załoga statku, którą przez pierwsze minuty filmu dobrze poznajemy i dzięki temu zaczynamy lubić, jest niczym więcej niż świeżą pożywką dla kosmicznych potworów. Wiele rzeczy może się zmieniać w filmach o obcych, ale to wydaje się nienaruszalne. Wiadomo więc od samego początku, że przynajmniej większość bohaterów musi zginąć. Cały sens kolejnych filmów z uniwersum Scotta tkwi w odpowiednim podprowadzeniu pod sceny ostatecznej konfrontacji galaktycznych podróżników z drapieżnymi kosmitami. W przypadku „Przymierza” owo podprowadzanie jest bliźniaczo podobne do tego z „Prometeusza”. Zaczyna się od zakażenia dziwnym wirusem, który zamienia chorych w nosicieli nietypowego ciała obcego. Następnie pojawia się znajomy statek z poprzedniej części, a nawet jeden z jego pasażerów – David.

Nie tylko tytuł, ale również trailer dawał nadzieję na to, że Ridley Scott wyciągnął nauczkę z druzgocących opinii, jakie zebrał „Prometeusz” i zaniechał eksplorowania tej odnogi uniwersum Obcego. Nic bardziej mylnego, autor z uporem godnym lepszej sprawy brnie w bzdury o Tytanach, stwórcach, antycznych gigantach i obcych jako nietypowej broni biologicznej. Wiodącym wątkiem dla tej opowieści jest kategoria tworzenia, która w filmie układa się w dziwną pogoń za powoływaniem do życia: Tytani stworzyli ludzi, ludzie androidy, a androidy… no właśnie. W tym momencie dochodzimy do węzłowego punktu „Przymierza”, za którym czai się mnóstwo spoilerów. Wystarczy powiedzieć, że Scott postanowił nieco podprowadzić widzów pod wydarzenia z „Ósmego pasażera Nostromo”, wyjaśniając, w jaki sposób narodził się najbardziej kultowy obcy, czyli Xenomorf. Sposób w jaki dzieje się to na ekranie, przywodzi na myśl zarazem współczesne nielegalne eksperymenty medyczne z dziedziny genetyki, jak i demoniczne operacje doktora Mengele. W ogóle wątek holokaustowy jest mocno rozwinięty w obu filmach „prometeuszowych”. Pożenienie go z dziwnymi eksperymentami biologicznymi, których dopuszcza się jeden z bohaterów „Przymierza”, zamienia projekt Scotta w moralitet, przestrzegający przed wyzuciem etyki z badań genetycznych i zbyt frywolnym podchodzeniem do ludzkiego ciała i genomu.

„Przymierze” już w punkcie wyjścia było niezwykle ryzykownym przedsięwzięciem, gdyż ma na celu przynajmniej częściowe wytłumaczenie tego, co było największą tajemnicą klasycznych części, czyli skąd w ogóle wzięli się obcy. Cóż, jak zawsze bywa w takich przypadkach, prawda okazała się znacznie mniej fascynująca niż domysły. Podejrzewam, że najbardziej zagorzali fani serii w ogóle nie traktują obu prequeli jak prawowitych części sagi – trudno jest bowiem oglądać stare części ze świadomością, że to wszystko przez jakichś dziwnych gigantów, którzy nijak mają się do całej reszty filmowego świata.

Jeżeli już wiadomo, że „Obcy: Przymierze” to fabularnie podobna bzdurka – no może odrobinę mniejsza – jak „Prometeusz”, to może przynajmniej działa jako mrożący krew w żyłach monster movies? Wszystkich, którzy wierzyli po zwiastunie, że tym razem będzie brutalniej, groźniej i bardziej krwawo, muszę zmartwić. Wszystkie najbardziej mięsiste kawałki producenci sprzedali we wspomnianym trailerze – reszta scen akcji rozgrywa się w ciemnościach, uniemożliwiających dokładne dojrzenie czegokolwiek. Trzeba jednak przyznać, że scen pojedynków jest tym razem więcej niż w „Prometeuszu” – to jedna z niewielu zmian na plus względem poprzedniej części. Koniecznie trzeba pochwalić również jedną z finalnych scen, w której główna bohaterka – Daniels, nieudolnie, swoją drogą, stylizowana na nową Ripley – stacza pojedynek z Xenomorfem na startującym statku kosmicznym.

Co więcej, jedna z najmocniejszych scen, w której z załoganta „wykluwa” się obcy, mająca w założeniu być utrzymana w klimacie krwawego gore, niezamierzenie zamieniła się w slapstickową komedię. Obie biorące w scenie bohaterki w kluczowych momentach ślizgają się na kałuży krwi, przez co nie trafiają w kosmitę. Normalnie boki zrywać! Obok tego slapstickowego gore kolejnym obrazkiem, który zostanie mi po „Przymierzu” w pamięci jest grający na fujarce Michael Fassbender w podwójnej roli dwóch identycznych androidów. Tak, jest w filmie długa, rozbudowana scena, w której dwóch androidów na tle palącego się kominka wspólnie wygrywa na fleciku rzewną melodyjkę… Poza tym, pamiętajcie, by nigdy nie oddalać się w pojedynkę na terenie, na którym poluje Xenomorf – to nigdy nie kończy się dobrze.

Trudno zżymać się na Scotta, który postanowił kolejnymi prequelami czy innymi sequelami prequeli napychać sobie kieszeń, bo robi to dzisiaj całe Hollywood. Jednak niektórzy czynią to z większą, a inny mniejszą gracją. Trudno akceptuje się, gdy kultowa seria nagle zamienia się w jakieś dziwaczne filmowe monstrum, kąsające swoich antenatów. Scott najwyraźniej jest niemałym uparciuchem, który wciąż wierzy, że najlepszą ścieżką rozwoju jego autorskiej sagi jest ta, po której stąpają giganci. Wciąż czekam, że jednak się kiedyś opamięta i skasuje tę odnogę, dając szansę na jakiś nowy początek, choćby za sprawą Neilla Blomkampa, którego szkice koncepcyjne do piątej części dawały nadzieję, że z „Obcego” da się wycisnąć jeszcze coś satysfakcjonującego.