Premiera tygodnia – „McQueen”: Chuligan na wybiegu

Alexander McQueen stał się nie tylko ikoną rewolucji w świecie mody, ale także beneficjentem gigantycznego awansu społecznego. Dzięki wyjątkowemu talentowi, uporowi i pracowitości udało mu się trafić ze Stratfordu, ubogiej londyńskiej dzielnicy, do studia mody Givenchy. Dokument Iana Bonhote stara się przedstawić swojego bohatera wielowymiarowo. Nie tylko widzi w nim, jak głosi polski plakat filmu, „wizjonera, buntownika, geniusza”, ale także postać tragiczną, która nie potrafiła udźwignąć skali awansu i osiągniętego sukcesu.

„McQueen” jest klasycznym dokumentem, na pierwszy rzut oka niewyróżniającym się spośród setek podobnych filmów. Składa się z licznych gadających głów, które poprzeplatane są ujęciami z pokazów mody i prywatnymi nagraniami bohatera. Ale ten formalny puryzm okazuje się wielką zaletą, bowiem dzięki niemu jeszcze mocniej można poczuć niesamowitą energię emanującą z popularnego Lee. To jego zwalista sylwetka osiedlowego łobuziaka w pełni dominuje ekran – nawet, gdy akurat nie ma go w kadrze. Bo to właśnie zarówno jego postura, nieprzystająca do szykownego świata mody, jak i obycie, wykształcenie oraz maniery określały jego wyjątkową pozycję w tych jakże efemerycznych realiach branży fashion. Jego niedopasowanie okazało się zaletą, bo stało się wyróżnikiem, dzięki któremu mógł pozwolić sobie na nieco więcej. Ale nie ma wątpliwości, że wszystko osiągnął dzięki swojemu nieprzeciętnemu talentowi.

O skali jego umiejętności dowiadujemy się już na samym początku filmu, gdy reżyser przepytuje osoby, które pomogły mu, gdy ten dopiero zaczynał swoją karierę. Dziś wspominają nie tylko jego ponadprzeciętne kwalifikacje, ale również nadmierną pewność siebie, graniczącą z bezczelnością. Ale to właśnie ten koktajl okazał się jego największym napędem. Kolejne minuty filmu odkrywają kolejne etapy w błyskawicznie przebiegającej karierze McQueena. Można wręcz odnieść wrażenie, że wszystko, co osiągnął przyszło mu bez większego wysiłku. Pierwszy pokaz, sukcesy, awanse, intratne propozycje, nagrody i finansowe spełnienie. A do tego jeszcze łatka największego chuligana światowych wybiegów. Szybko jednak okazuje się, że to nieprawda, co dokumentalista należycie wyeksponował i podkreślił. Bo wraz z kolejnymi sukcesami przyszła w życiu Alexandra coraz większa presja i kurczące się terminy. Nawał pracy, będący więzieniem, działał jednak jak narkotyk, którego nienawidził, ale od którego nie był w stanie się uwolnić.

Mimo wspomnianej klasycznej formy, film Bronhote ogląda się z zapartym tchem. To nie tylko zasługa charyzmatycznego bohatera, ale również dynamizującego montażu, świetnie i bezszwowo łączącego zróżnicowane materiały wizualne, składające się na spójną i czytelną opowieść. Swoją ważną rolę ma również muzyka, napisana przez samego Michaela Nymana, niezwykle istotną postać dla McQueena. W pewnym momencie padają w filmie słowa, że Nyman był częścią zespołu projektantów, w którym działał Alexander. Jego muzyka rozbrzmiewała bowiem nieustannie w atelier Alexandra, który wręcz uzależnił się od jego utworów na pianino. Muzyka Nymana wprowadza do filmu niezwykle dynamiczny rytm, znany choćby z filmów Petera Greenawaya. Nie pozwala na wytchnienie, każe rzucić się na główkę w szaleńczy świat kulis jakże barwnego świata mody.

Dla modowych laików to również znakomita lekcja myślenia o tej formie sztuki. Bo spoglądając na dzieła McQueena, nie można mieć wątpliwości, że jest to sztuka równa literaturze, teatrowi, kinu, rzeźbie czy malarstwu. Zresztą jego prace klasyfikują się gdzieś na przecięciu sztuk. Momentami wydaje się, że moda jest tylko jednym, niekoniecznie najważniejszym elementem jego multimedialnej twórczości. Jego pokazy stawały się bowiem w większym stopniu performansami niż klasycznymi wybiegami. Więcej w nich było z teatru, rzeźby czy niezwykle awangardowo pomyślanego malarstwa niż ze sztuki projektowania. Ale właśnie ze względu na ten niezwykle szeroki rozmach sztuki McQueena, dało się odczuć podczas seansu pewien dojmujący brak. Zabrakło bowiem umieszczenia twórczości bohatera na rozleglejszym tle ówczesnego świata mody. Ci, którzy nie znają się na niej wystarczająco dobrze, muszą uwierzyć na słowo, że jego działalność faktycznie była przełomowa. Trudno też stwierdzić, czy jego predylekcje do przekraczania granic dziedzin sztuki były jego znakiem rozpoznawczym i czymś, co zrewolucjonizowało świat mody, czy jedynie wpisał się tym w zamiany, które zastał.

Po seansie nie można mieć wątpliwości, że Alexander McQueen był niezwykle ciekawą postacią i wyjątkowo uzdolnionym projektantem, trudno jednak odgadnąć, jak wielki wpływ miał na świat mody. Ale być może był to zabieg celowy – by za daleko nie odejść od bohatera, by wciąż być jak najbliżej niego i jego historii. Dzięki temu dostajemy wielowymiarowy portret jego niezwykle skomplikowanej postaci, zbudowany zarówno z jego osobistych nagrań, wypowiedzi najbliższych, ale przede wszystkim z samych jego dzieł, które być może mówią o jego mrocznym, ale niezwykle pasjonującym wnętrzu najwięcej.

Ocena: 7/10