Premiera tygodnia – „Małe kobietki”: Siostrzeństwo i emancypacja

„Małe kobietki” Louisy May Alcott wydają się powieścią stworzoną, by zaadaptowała ją Greta Gerwig – czołowa hollywoodzka emancypantka, wierząca w siłę kobiet, ale również ceniąca kobiece ciepło i delikatność. Można było się spodziewać, że jej wejrzenie w ten utwór zaowocuje uwspółcześnieniem wymowy i przystosowaniem sióstr March do dzisiejszego świata – nawet, gdy nadal będą nosić dziewiętnastowieczne falbany i wstążki. O ile Gerwig znakomicie oddaje bliskość siostrzanych relacji, tak można odnieść wrażenie, że emancypacyjny potencjał nie został w pełni wykorzystany.

„Małe kobietki” potrafią zauroczyć jak cudowne uśmiechy sióstr March. Zachęcają do wspólnej dziewczyńskiej zabawy w przebieranki, teatrzyk i śmianie się do rozpuku, tarzając wspólnie po podłodze. Bez problemu da się sympatyzować z Lauriem, któremu dziewczęta tak zawróciły w głowie, że za wszelką cenę chciał wejść do ich wyjątkowego świata. Dlatego film Gerwig jest zdecydowanie najlepszy w tych chwilach, gdy pokazuje siostrzane kłótnie, swary i uszczypliwości, które za chwilę ustępują przytulasom, czochraniu i gilgotaniu. Właśnie w tych momentach da się uchwycić ideę siostrzeństwa, które wcale niekoniecznie musi realizować się ze względu na więzy krwi. Od razu widać, że te małe kobietki są z sobą zżyte do tego stopnia, że nie potrafią bez siebie żyć – nawet, gdy wyrządzają sobie największe przykrości.

Gerwig przedstawia okres wspólnego dorastania swoich bohaterek jako czas idylli mimo skromnego życia bez ojca, który walczy na froncie wojny secesyjnej. To był okres zacieśniania więzi i beztroskiej zabawy, która wydobywała z każdej z nich głębokie pokłady talentów. Bo „Małe kobietki” to również opowieść o ponadprzeciętnych talentach i społecznie sankcjonowanych płciowych nierównościach, z powodu których bohaterki nie mogą się rozwijać. Gerwig przedstawia dziewczęta właśnie przez pryzmat ich zdolności: Jo jest świetną pisarką, Amy marzy o zostaniu wybitną malarką, Beth najlepiej z całej czwórki gra na pianinie, a Meg powinna zostać wielką aktorką. Dla reżyserki to ważne, by wyrwać swoje bohaterki z potrzasku konwencji melodramatu i dać wolność wyboru – nawet jeśli ostatecznie zamiast rozwijania talentów wybiorą małżeństwo.

Z tego powodu dekonstruuje powieść Alcott, przepisując ją być może zgodnie z intencjami autorki, która nie mogła zakończyć książki według własnego uznania. Dodanie tego meta-poziomu to jednak niemal wszystko, co Gerwig ma do powiedzenia o emancypacji swoich bohaterek. Być może nie powinno się rozliczać twórców ze swoich własnych oczekiwań, ale miałem nadzieję, że Gerwig przybliży tytułowe postacie współczesności – nawet kosztem utraty urokliwości.   

Co gorsza, Gerwig można zarzucić błędy czysto techniczne. Jeśli uważaliście, że „Wiedźmin” ma problemy z narracja i nawigacją w skomplikowanej chronologii, to w „Małych kobietkach” zagubicie się tym bardziej. Historia sióstr rozgrywa się na dwóch planach czasowych, które dzieli 7 lat. Pomijam fakt, że mimo upływu czasu, dziewczęta wyglądają ciągle dokładnie tak samo, a Florence Pugh przez pół filmu gra trzynastolatkę. Z pewnością nie pomaga to w zorientowaniu się w chronologii, ale wydaje się problemem drugorzędnym. Znacznie gorzej, że wydarzenia przeplatają się bez większego ładu i porządku. Przeskoki są tym bardziej irytujące, że co chwilę wybijają nas z potoczystości opowieści, by zmusić do przejęcia zupełnie innymi kwestiami. W konsekwencji powstaje poczucie chaosu, trudnego do ogarnięcia jak harmider w domu panien March podczas ich kłótni i zabaw.

Największą porażką „Małych kobietek” Grety Gerwig jest fakt, że najlepiej sprawdzają się jako klasyczny melodramat, którym tak bardzo nie chcą być. Trudno nie przejąć się – na poziomie czysto empatycznym – sercowymi problemami dziewcząt, a szczególnie Jo, która szamocze się między miłością do niezależności i nienawiści do samotności, i Amy, która przez całe życie musi ukrywać miłość do mężczyzny, który zakochany jest w jej siostrze. Te mniejsze i większe dramaty znakomicie wybrzmiewają również dzięki świetnym kreacjom aktorskim – szczególnie Saoirse Ronan, Florence Pugh i Timothee Chalameta.

Film Gerwig utkany jest ze wzruszeń, urokliwości, uśmiechów, przyjaźni i siostrzanej miłości. Trudno przejść obok tego obojętnie. Ale ta kojąca łagodność przesłoniła to, co mogło wybrzmieć dobitniej – paralelność losów dziewiętnastowiecznych i współczesnych kobiet, emancypacyjny potencjał powieści Alcott, deklaracja niezależności dla wszystkich wolnych duchów. Szkoda, że tak wyszło, ale nie obrażam się na Gerwig, bo jak mówi jedna z bohaterek, „życie jest za krótkie, by obrażać się na siostry”. A ja bez wątpliwości czuję z autorką „Lady Bird” prawdziwie siostrzaną więź.

Ocena: 6/10