Premiera tygodnia – „Lolo”: Trolo Lolo

Julie Delpy to nie tylko znana aktorka, ale coraz śmielej poczynająca sobie reżyserka. Jednak doświadczenie aktorskie wciąż jest ważnym punktem odniesienia dla jej pracy po drugiej stronie kamery. Po pierwsze, zasiadanie na reżyserskim fotelu łączy zawsze z graniem we własnych projektach. Po drugie natomiast, jej współpraca z takimi twórcami jak Richard Linklater czy Woody Allen znacząco wpłynęła na jej autorski charakter pisma. Czy „Lolo” stanowi ważny krok w jej reżyserskiej karierze?

Jej wcześniejsze filmy – mam na myśli „2 dni w Paryżu” i „2 dni w Nowym Jorku” –starały naśladować intelektualnie dowcipny i rozgadany styl filmów wspomnianych amerykańskich reżyserów. W „Lolo” można usłyszeć echa tych fascynacji. Bohaterką jej dzieł nadal pozostaje postać, w której można dostrzec alter ego samej Delpy. Każdy kolejny jej film, tak jak kreacja aktorska w projekcie Linkletera, zapoczątkowanym „Przed wschodem słońca”, to rozpisana na lata saga, w której główna bohaterka zmaga się z kolejnymi problemami związanymi z jej wiekiem. W najnowszym filmie czterdziestopięcioletnia już bohaterka, po wielu sercowych wzlotach i upadkach, chce zaznać stabilizacji. Spotyka sympatycznego, równie samotnego mężczyznę, który rozpala w niej na nowo seksualne pożądanie i zapomniane uczucia. Nie przeszkadzają jej nawet dzielące ich różnice klasowe. On jest pracownikiem banku z prowincji, ona rozchwytywaną projektantką mody z Paryża.

Te klasowe i charakterologiczne niezgodności oczywiście muszą się stać źródłem komizmu i jak zazwyczaj bywa przy tego typu konfrontacjach, dowcip niekoniecznie jest wyrafinowany. Ona dostrzega w nim typowego „rednecka”, chodzącego w skarpetkach do sandałów i nierozumiejącego sztuki, ona w jego oczach jest typową snobką, popijającą szampana z Karlem Lagerfeldem. On nie wie, jak się gustownie ubrać, jej brakuje luzu. Na szczęście Delpy postanowiła dodać do tej miłosnej przepychanki trzeci element. Jest nim tytułowy Lolo, czyli dwudziestoletni syn głównej bohaterki, ewidentnie cierpiący na przerośnięty kompleks Edypa. W tej układance jest elementem ewidentnie destrukcyjnym, gotowym na wiele, by zrujnować związek matki i całkowicie ją zawłaszczyć.

Wcześniejsze filmy reżyserki, choć trudno było nie dostrzec w nich epigoństwa względem Allena i Linklatera, posiadały intelektualny klimat i wyrafinowany, jak na Francuzkę przystało, smak. Sednem były długie spacery i inspirujące rozmowy, w których bohaterowie bez skrępowania rozmawiali o swojej seksualności, uczuciach i pragnieniach. Dowcip nie schodził poniżej dobrego tonu, choć nigdy nie wzlatywał na poziom nawet najsłabszych filmów nowojorskiego mistrza Delpy. Niestety, w „Lolo” prawie nic z tego nie zostało. Atmosfera intelektualnej bohemy została zastąpiona snobstwem bankietów i wernisaży, które, choć pokazywane są nie bez przekąsu, to jednak autorskiemu spojrzeniu nie brakuje sympatii względem tej grupy społecznej. Znacznie surowiej przedstawiono natomiast osoby z prowincji, które nie potrafią odnaleźć się w galeriach i na rautach. To właśnie Jean-Rene jest źródłem żartów. O poczuciu humoru twórców świadczy choćby fakt, że pozwalają sobie na dworowanie z niemodnego i prowincjonalnego imienia bohatera.

Delpy nieświadomie ciąży ku burlesce podszytej groteską. Lolo i Jean-Rene prowadzą swoje gierki, które równie dobrze mogłyby się skończyć wzajemnych obrzucaniem tortami. I, szczerze mówiąc, byłoby to zdrowsze rozwiązanie, bo wzbudzałoby niewykalkulowany śmiech prosto z trzewi. Natomiast paranie się chłopaka posypywaniem odzieży mężczyzny środkiem podrażniającym skórę, czy dorzucaniem do drinków środków odurzających, reprezentuje poziom sztubackich dowcipów z głębokiej podstawówki. Trudno orzec, czy twórcy faktycznie liczyli, że pojedynkowanie się bohaterów na parasolki (to akurat najśmieszniejsza, bo najbardziej bezpretensjonalna scena filmu) będą nas bawić do łez, tak samo jak rozkapryszony bachor, niepotrafiący pogodzić się z koniecznością odcięcia maminej pępowiny. Trudno tu również doszukać się filozoficznej czy socjologicznej refleksji na temat związków matki z synem, czy infantylności młodego pokolenia. „Lolo” przypomina worek, do którego wrzucono sporo stereotypów, kilka archetypów, szczyptę intelektualnego bełkotu i sporą garść nieświeżych żartów. Tak, to nie mogło się udać. Film ani nie działa jako metafora, ani społeczna diagnoza, ani tym bardziej jako wakacyjna rozrywka. Nawet świetny aktor komediowy – Dany Boon – nie był w stanie podnieść poziomu tego projektu.

Przez cały seans nie mogłem opędzić się od myśli, że tytuł filmu jest znaczący i sugeruje, że ktoś nas tu, mówiąc kolokwialnie, robi w konia. Filuterny Lolo to nikt inny jak przeniesiony do realu internetowy troll, który znakomicie bawi się wkurzając innych. Czyżby Delpy aż tak dobrze przeniknęła współczesną kulturę i postanowiła zakpić ze swoich widzów, kręcąc tak żenujące dzieło? Być może liczy na to, że publika się nabierze i będzie zrywać boki z jej żartów niskich lotów, czym wzbudzi z kolei u niej śmiech politowania nad amatorami sztubackiego poczucia humoru?

Delpy już swoimi wcześniejszymi, nienajlepszymi, filmami udowodniła, że nie będzie drugim Allenem ani Linklaterem. „Lolo” potwierdziło natomiast, że daleko jej nawet do przeciętnego poziomu francuskich komedyjek, które zazwyczaj raczą nas intelektualnym sznytem i ostrym humorem. Delpy natomiast wciąż kręci filmy na ten sam temat – dojrzewającej, wyzwolonej kobiety, która mocuje się z kochankami i życiowymi dylematami. Łatwo zrozumieć, dlaczego jej sercowe problemy powracają z filmu na film. Kto chciałby się związać z kobietą o tak nieciekawym poczuciu humoru…