Premiera tygodnia – „Logan: Wolverine”: Bohaterowie też krwawią

Innego końca superbohaterów nie będzie. Innego końca superbohaterów nie potrzebujemy. James Mangold w „Logan: Wolverine” stworzył idealne domknięcie serii o Wolverinie, a przy okazji nakręcił film instruktażowy, jak należy produkować kino superbohaterskie na poważnie, dla dorosłych widzów, posiadające wielopłaszczyznowe konteksty, autorefleksyjne, z szacunkiem traktujące fikcyjnych bohaterów i ich fanów. A przy tym takie, które byłoby całkowicie pozbawione pretensji i patosu. DC Comicsie, „Logan” jest materiałem poglądowym przygotowanym specjalnie dla Was.

Logan jest zgorzkniałym i zmęczonym życiem mutantem, któremu ciąży na sumieniu superbohaterska przeszłość, która nie ma nic wspólnego z jej komiksową, przesłodzoną wersją. Dorabia jako kierowca luksusowej limuzyny i w wolnych chwilach opiekuje się starzejącym Profesorem X. Stara się unikać przemocy i wykorzystywania supermocy. Niestety, wciąż zmuszany jest do wysuwania swoich szponów i regenerowania ciała, co przychodzi mu z coraz większym trudem. Status mutanta jest piętnem, od którego nie ma ucieczki. Tym bardziej w realiach roku 2025. Twórcy dołożyli wszelkich starań, by wykreowana rzeczywistość była realistyczną symulacją Stanów Zjednoczonych za 10 lat. Nie ma tu miejsca na futurystyczne gadżety, świat niewiele różni się od współczesności. Tyle tylko, że po autostradach jeżdżą automatyczne TIR-y, Statua Wolności jest zburzona, a mur na granicy z Meksykiem stoi już od kilku lat.

„Logan” jest filmem niezwykle odważnym politycznie, jak na dzieło wyrastające z samego centrum Hollywoodu, starającego się unikać jakichkolwiek kontrowersji, które mogłyby przeszkodzić w promocji dzieła. Mangold niezwykle krytycznie komentuje, również w sposobie konstrukcji fabuły, politykę Donalda Trumpa: nie bez powodu stawia na granicy z Meksykiem wspomniany mur, właśnie na terenie południowych sąsiadów USA umiejscawia szpital „hodujący” nowych mutantów, a z Kanady czyni bezpieczny azyl dla wszystkich niedopasowanych. Pojawiają się również nawiązania do wielkich koncernów farmaceutycznych i żywieniowych, które eksperymentują z genomem ludzkim i roślinnym. Rzeczywistość Stanów Zjednoczonych roku 2025 jest spełnieniem najmroczniejszych koszmarów współczesnych ekologów, obrońców praw człowieka oraz przeciwników GMO i dyktatu korporacji. Twórcy „Logana” potrafili odmalować taki obraz rzeczywistości, nie uciekając się do komiksowych sztuczek ze złowieszczym dyktatorem, latającymi spodkami, efekciarskimi wizualnymi wizjami i przerysowanymi bohaterami. W zamian postawili na klimat nieustannej opresji, kontroli i nacisków na zwykłych obywateli, którzy ośmielili się przeciwstawić władzy. Uciekających bohaterów nie tropią futurystyczne roboty, a pospolite drony. Nie przypominam sobie, by jakikolwiek z dotychczasowych filmów superbohaterskich był aż tak realistyczny i powściągliwy.

Nie oznacza to, że filmowcy zrezygnowali z blockbusterowej rozrywki. Wszyscy czekający na arthouse’owy film komentujący popkulturowy fenomen kina superbohaterskiego, w którym nie byłoby miejsca dla popisowych scen walk i efektów specjalnych muszą uzbroić się w cierpliwość, bo „Logan”, mimo swojej wyjątkowości, wciąż jest przecież częścią marvelowskiego uniwersum i musi się sprawdzić przede wszystkim jako kino rozrywkowe. I robi to doskonale, choć nieortodoksyjnie. Jest filmem przede wszystkim dla tych, którzy są zmęczeni, podobnie jak Wolverine, pstrokacizną lateksowych outfitów, estetyzacją przemocy, oglądaniem mamiących zmysły wyabstrahowanych ze współczesności cyfrowych światów. „Logan” jest równocześnie znakomitą realizacją kina superbohaterskiego i krytycznym komentarzem do jego komiksowej nierealności. Nie ucieka od scen walk, ale wykorzystuje je w konkretnym celu – poprzez wydobycie ich brutalności i grozy śmierci, wskazuje na realne konsekwencje zabijania, bez względu na to, czy dekapituje się złych czy dobrych ludzi. Nie bez powodu filmowy Wolverine z niesmakiem czyta komiks o „X-manach”, mówiąc przy tym, że nie ma w nich krzty prawdy, bo w prawdziwym życiu ludzie umierają. Drugim ważnym kontekstem są klasyczne westerny, które stają się nie tylko punktem odniesienia dla moralności, na którą powołuje się Mangold, ale obecność tych filmów w fabule wskazuje również na podobieństwo ówczesnych ekranowych bohaterów z Dzikiego Zachodu do współczesnych bohaterów w kolorowych trykotach. Mangold nie jest jeszcze Peckinpahem kina superbohaterskiego, ale z pewnością mógłby być prorokiem zwiastującym jego nadejście.

„Logan” przypomina połączenie „Mad Max: Na drodze gniewu” z arthouse’owym kinem familijnym spod znaku „Małej Miss” ze spora domieszką brutalnej przemocy i goryczy. Trudno przeoczyć wizualne nawiązania do hitu George’a Millera sprzed dwóch lat. Pogranicze amerykańsko-meksykańskie naznaczone jest entropią, setki kilometrów odludnych terenów spowija żółć pustynnych piasków i pomarańcz rdzewiejących silosów i porzuconych zagród. Pogranicze wygląda jak przestrzeń po apokalipsie, po której wielkimi pojazdami jeździło wymalowane na biało futurystyczne plemię z wizji Millera – ten post-apokaliptyczny klimat również można czytać politycznie.

O ile obecność poprzemysłowej estetyki filmu Millera nie dziwi w tym projekcie, tak nawiązania do „Małej Miss” wydają się całkowicie nie na miejscu w przypadku dzieła, któremu nadano kategorię wiekową R, a twórcy nie szczędzili widzom widoku rozlewu krwi i zwierzęcej brutalności. Jednak to właśnie dzieło Daytona i Ferisa sprzed dziesięciu lat dostarczyło Mangoldowi fabularnych ram. „Logan” opowiada o bardzo wolno zacieśniających się więzach między Wolverinem a małą mutantką – Laurą. O opiekę nad dziewczynką poprosiła Logana pielęgniarka, która uciekła z meksykańskiego szpitala, w którym hodowano transgenicznych zabójców. Wolverine wbrew swej woli musi udać się z Laurą w podróż, by dostarczyć ją w bezpieczne miejsce, czyli do mitycznego Edenu, z którego wszyscy mali mutanci mają udać się do bezpiecznej Kanady. Ta podróż ku wolności przyniesie bohaterowi gorycz i rozczarowanie, ale również odrobinę szczęścia i spokoju duszy.

Bohaterowie nie są kryształowi – o tym próbowali już opowiadać czy to Snyder, czy Miller w „Deadpoolu”. Ale dopiero Mangoldowi udało się pokazać, że superbohaterowie również krwawią – nie tylko potrafią szkodzić społeczeństwu ze względu na swoją pychę i megalomanię, ale również mogą cierpieć z powodu rozprzestrzeniania się nieprawdziwych legend na swój temat. Za kilkadziesiąt lat historycy kina będą traktować opowieści o Supermanie, Batmanie i X-manach w taki sam sposób, jak współcześni badacze dzieła z Johnem Waynem. Ale to właśnie dzięki takim filmom jak „Logan” będzie można spojrzeć na cały nurt wylansowany przez Marvela i DC jak na poważny, świadomy projekt, który nie chciał być tylko kolorową maszynką do zarabiania pieniędzy.