Premiera tygodnia – „Liga sprawiedliwości”: Inna liga

„Liga Sprawiedliwości” zrzeszająca superbohaterów z uniwersum DC Comics miała być celną odpowiedzią na marvelowskich „Avengers”. Gdy ma się do dyspozycji takie postacie jak Batman, Superman czy Wonder Woman, faktycznie można myśleć o nawiązaniu równorzędnej walki z Kapitanem Ameryką, Iron-Manem czy Hulkiem. Z pozoru wszyscy ci zawodnicy występują w tej samej lidze. Jednak jest między nimi jedna, zasadnicza różnica – kto inny odpowiada za wizję gry i rozwiązania taktyczne. O ile Joss Whedon, twórca „Avengersów”, przypomina trenera pokroju Jose „The Special One” Mourinho, tak największej reżyserskiej gwieździe DC – Zackowi Snyderowi – coraz bliżej do poziomu kinematograficznej okręgówki.

Włodarzom DC Comics najzwyczajniej w świecie brakuje równie dalekosiężnej wizji rozwoju uniwersum, jaką od dawna dysponuje Marvel. Ci drudzy konsekwentnie wprowadzają kolejnych bohaterów, dając najważniejszym z nich solowe filmy i wplątując w ich fabułę losy pomniejszych postaci. W ten sposób „Avengers” stało się kulminacją wcześniejszych odsłon marvelowskiego uniwersum – logicznym złączeniem losów najważniejszych superbohaterów.

Snyder natomiast postanowił odwrócić ten proces i zacząć od filmu zrzeszającego najważniejsze postacie uniwersum DC, by dopiero potem produkować solowe dzieła. Oczywiście poznaliśmy już w poprzednich filmach Supermana, Batmana i Wonder Woman, ale takie postacie jak Cyborg, Flash czy Aquaman nie miały do tej pory możliwości odegrania nawet drugoplanowej roli. W konsekwencji widzowie niewgłębieni w komiksowe losy tych superbohaterów nie wiedzą o nich praktycznie niczego – kim są, skąd się wzięli, jakimi umiejętnościami dysponują i dlaczego są tak niezbędni do ochrony ludzkości.

Twórcy „Ligi sprawiedliwości” mogli jeszcze uratować sprawę, gdyby konsekwentnie przedstawili ich sylwetki w fabule filmu. Ale nawet tego nie potrafili odpowiednio uczynić. Najwięcej miejsca do przedstawienia swoich zdolności dostała… Wonder Woman, którą przecież dopiero co można było podziwiać w solowym filmie. W użyteczność mniej znanych członków „ligi” musimy uwierzyć na słowo, bowiem o nastoletnim Flashu wiemy tyle, że szybko biega, a raczej robi coś niezrozumiałego z czasoprzestrzenią, Cyborg jest naładowany ekstra nowoczesną technologią, która bardziej mu dokucza niż pomaga, a największą supermocą Aquamana jest ponoć… gadanie z rybami. Nic dziwnego, że drużyna złożona z takich patałachów, wzmocniona Wonder Woman i Batmanem, nie mogła poradzić sobie z zagrożeniem i musiała zabawić się w Frankensteina i przywrócić do życia Supermana.

Nie tylko superbohaterowie są fatalnie wprowadzani. To samo tyczy się Steppenwolfa, czyli głównego czarnego charakteru. Rogaty facet wyskakuje nagle z pudełka (dosłownie), bo jest, jak się sam przedstawia, Niszczycielem Światów i teraz postanowił doprowadzić do apokalipsy naszego. Trzy magiczne „mother boxy” to jakieś sześciokątne ustrojstwa, które, jak z patosem mówi jeden z bohaterów, nie przechowują w sobie energii, lecz same są energią. Ale skąd się wzięły, czym są i w ogóle po co to komu? Nad tym pewnie nawet nikt z piszących scenariusz nie postanowił się zastanowić. Po prostu, w pewnej chwili jedno z pudełek robi boom i uwalnia stado krwiożerczych, latających zombie-insektów, które – również nie wiedzieć czemu – karmią się strachem, a przewodzi nimi rogaty przybysz z nie wiadomo skąd, czyli wspomniany Wilk Stepowy. Nieważne najwyraźniej, kim jest, jakie są jego motywacje, no i skąd się wzięła ta dziwaczna ksywa?

Ale fabuła „Ligi sprawiedliwości” cierpi na znacznie więcej bolączek. Jest pełna logicznych dziur, niekonsekwencji, irytujących rozwiązań typu „deus ex machina”, a przy tym zwyczajnie nudzi i nie angażuje. Już sam pomysł na zawiązanie „ligi” został źle poprowadzony, bowiem Batman zaczyna zbierać drużynę, zanim pojawia się jakiekolwiek zagrożenie. Znalezienie ukrywających się do tej pory superbohaterów nie okazuje się większym problemem, a przekonanie ich do wspólnej walki to błahostka. Ale to nie są jeszcze największe przewiny fabuły. Do nich należy zaliczyć choćby fakt, że bohaterowie nie wiadomo w jaki sposób potrafią w jedną chwilę wpaść na sposób ponownego powołania do życia Supermana, a ten równie szybko przeistacza się z groźnego bóstwa w potulnego baranka, który biegnie światu na pomoc. Najgorsze jest chyba to, że postacie nie szczędzą patetycznych gadek, szykując widzów na swoją samobójczą śmierć w walce z potężną siłą, by ostatecznie nie zrobić sobie rozbrajając tajemne pudełka najmniejszej krzywdy. Widzom pozostaje jedynie westchnąć: „O, wszyscy mieli umrzeć, a jednak nic im się nie stało. Świetnie!”. Podobnych absurdów jest znacznie więcej – więc po pewnym czasie przestaje dziwić, że jak komuś oderwą nogę, ten w kolejnej scenie może biegać, jak gdyby nigdy nic.

Kolejnym problemem jest kompletne wypranie filmu z emocji. Powodem tego stanu rzeczy jest w dużej mierze fakt, że nadciągająca apokalipsa najwyraźniej nie jest w stanie zagrozić ludzkości, bowiem walki superbohaterów z armią zombie-komarów mają miejsce jedynie w odludnych przestrzeniach, z dala od miast i jakichkolwiek zabudowań. Z tego powodu nie da się poczuć wagi zagrożenia. Jedynymi cywilami, którym cokolwiek grozi jest anonimowa rodzinka, mieszkająca na opuszczonym terenie elektrowni jądrowej gdzieś w Rosji. Ale kim są i dlaczego tam się znajdują – nie wiadomo, podobnie zresztą jak tego, czy udało im się przeżyć nalot wielkich insektów.

Na niektóre elementy tego filmu chciałoby się zwyczajnie spuścić zasłonę milczenia, ale nie powinno się tego robić, bowiem niektóre rzeczy są we współczesnym kinie po prostu niewybaczalne. „Liga sprawiedliwości” wygląda jak grafika z gier komputerowych z poprzedniej dekady. Wspomniany Steppenwolf jest jakąś CGI-szkaradą, która nie przypomina ani postaci człekokształtnej, ani potwora z kosmosu, ani zmutowanego zwierzęcia. Oglądając sceny walk, miałem wrażenie, że twórcy filmu najzwyczajniej w świecie mnie nie szanują, bo najprawdopodobniej stwierdzili, że łyknę tak żenujący poziom efektów specjalnych. Nie tylko realizm stosowanej grafiki komputerowej jest poniżej jakiejkolwiek krytyki, to samo tyczy się designu projektowanych rekwizytów. Szczytem wszystkiego jest wygląd absurdalnych samych w sobie „mother boxów”, które wyglądają jak zwykłe pulsujące skrzynki na mrożone ryby – w ich dziwaczną supermoc i wagę dla losów świata najwyraźniej musimy uwierzyć na słowo.

Włodarze DC Comics próbowali wprowadzić do swojego uniwersum nieco modyfikacji, ewidentnie wzorując się na Marvelu. Nieco rozjaśnili paletę barw, skończyli z superbohaterskim rewizjonizmem, dodali nieco autoironii i humoru. To wszystko jednak na nic, bowiem „Lidze sprawiedliwości” brakuje fundamentów: przekonującej fabuły, angażujących bohaterów, lekkości i szerszej wizji. Można odnieść wrażenie, że naśladowanie konkurencyjnego studia wyszło im tylko na złe – bo żarty okazały się wyjątkowo jednowymiarowe, autoironia niezwykle ciężka i mało autentyczna, a porzucenie społeczno-politycznej głębi poskutkowało ostatecznie całkowitym spłaszczeniem fabuły. Co więcej, podkradanie rozwiązań sprawdzających się w „Avengersach”, jeszcze mocniej wydobyło różnice między poziomem obu studiów – dowiodło, że grają one w kompletnie innych ligach.

Ocena: 4/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.