Premiera tygodnia – „La La Land”: Najlepszy ze światów?

Kolorowy, roześmiany tłum opuszcza stojące w gigantycznym korku samochody, by tańcem wyrazić wiarę w spełnienie marzeń. Damien Chazelle rozpoczyna „La La Land” feerią barw, erupcją młodzieńczej energii i niewiarygodnym wręcz popisem realizacyjnych umiejętności. Nic na początku nie zapowiada, że będzie to opowieść niczym z wolterowskiego „Kandyda”, stawką stanie się moralna ocena naszego świata, a przedmiotem refleksji okaże się rola przypadku, potęga marzeń i cena, jaką musimy za nie zapłacić.

Chazelle – filozof

„La La Land” spinają dwie znakomite sceny – otwierająca: pełna nadziei i radości oraz zamykająca: niezwykle gorzka, naznaczona życiową mądrością, zdobytą dzięki licznym rozczarowaniom. Chazelle prowadzi swoich bohaterów długą drogą, która wiedzie od marzeń o sukcesie i szczęściu do świadomości, że spełnienie i satysfakcja zawsze okupione są stratą i rozczarowaniem. Młody reżyser stawia pytania, które przez wieki zadawali filozofowie chrześcijańscy, a następnie Leibnitz i Wolter – o to, czy żyjemy w najlepszych ze światów i czy na mapie naszego wymarzonego La La Landu nie znajdują się przypadkiem ciemne zaułki, pełne rozczarowań, żalu i bólu.

Bohaterami filmu, doświadczającymi zarówno radości sukcesów, jak i goryczy porażki, jest dwójka młodych ludzi pełnych pasji, talentów, samozaparcia, ale przede wszystkim marzeń. Od dziecięcych lat wierzą, że uda im się spełnić wielki sen, czy to o aktorstwie, czy graniu na pianinie. Oboje jadą do metaforycznego „miasta gwiazd”, utkanego z marzeń i snów La La Landu, czyli do Hollywoodu – miasta, które istnieje bardziej w głowach marzycieli, niż w rzeczywistości. Co z tego, że znajduje się na mapie, jeżeli ważniejsze od jego wzgórz, otoczonych wystawnymi willami ulic i całych połaci ziemi zajmowanych przez studia filmowe liczy się jego niematerialny obraz widziany oczami wyobraźni milionów tych, którzy dostrzegli w nim idealną przestrzeń do realizacji swoich snów.

Historia Mii i Sebastiana jest również zręcznie poprowadzoną opowieścią o miłości – miłości na miarę czasów, w których żyjemy, wymagających nieustannej mobilności, elastyczności, determinacji i wyrzeczeń. Współczesność u Chazella jest trudna i domaga się nieustannego chodzenia na kompromisy, które na dłuższą metę niekoniecznie muszą prowadzić ku wymarzonemu celowi. Przypadek dwójki bohaterów pokazuje, co dzieje się z marzycielami, którzy godzą się na półśrodki. Równocześnie uwidocznia także zgubne konsekwencje bezkompromisowości. Dowodzi ostatecznie również i tego, jak niewiele zależy od nas samych, a ile w naszych sukcesach i porażkach miesza przypadek. Chazelle stawia swoich bohaterów przed dylematami, posiadającymi uniwersalny ciężar i z którymi młodzi widzowie bez problemu będą potrafili się utożsamić – co jest ważniejsze: miłość czy marzenia. I czy obie te rzeczy da się ze sobą pogodzić.

Chazelle – muzyk

Nie napisałem jeszcze najważniejszego: „La La Land” to oczywiście musical, co jest niezwykle istotne nie tylko ze względu na filmową formę. Sięganie we współczesnym kinie po ten gatunek zawsze jest znaczące – ma służyć dyskusji z tą jakże ważną dla klasycznego Hollywood konwencją, działać jako rozrusznik minionych wzruszeń, czy wskazywać na umowność i sztuczność wykreowanego na ekranie świata. Geniuszem Chazella jest to, że konwencja musicalu jest przez niego wykorzystywana po trosze w każdy z wymienionych sposobów, a jednocześnie nigdy nie korzysta tylko z jednej z opcji, by za każdym razem dodać coś od siebie.

Sięgnięcie po ten rozśpiewany gatunek w oczywisty sposób wskazuje na skrywające się w projekcie pokłady nostalgii za nieco zakurzoną i naiwną magią klasycznego kina. To wrażenie potęguje oczywiście fakt, że akcja rozgrywa się w samym centrum fabryki snów. Jednocześnie jednak film nie pasożytuje na przyćmionym blichtrze starych dzieł, do których wraca się jednakowo z przyjemnością i pobłażaniem. Chazelle zarówno bawi się starymi błyskotkami, chwaląc się przy tym filmową erudycją i umiejętnościami imitatora, jak i wskazuje na zachowany dystans do wykorzystywanej konwencji. Ani przez moment nie wybudza jednak widzów z nierealnej krainy kinematograficznych snów, w której prawa fizyki nie obowiązują, kolory są żywsze, a uczucia intensywniejsze.

Zadziwiające, z jaką gracją ten młody reżyser potrafił wybrnąć z wielu pułapek, które zastawił przed nim musical. Ani go nie wyśmiał, nie strywializował, podle nie wykorzystał, łasząc się na pastelowy urok nostalgii, ani nie dał się naiwnie uwieść jego nieco naftalinowej magii. Chazelle liczył na ożywcze napięcie między tradycją a innowacją, starym i nowym, od samego początku, bo uczynił je jednym z głównych przedmiotów refleksji. W postaci granej przez Ryana Goslinga można dostrzec alter ego reżysera. Sebastian kocha jazz i z patologiczną nabożnością podchodzi do mistrzów gatunku, ale równocześnie jest świadomy, że chcąc podtrzymać żywotność tradycji należy wypracować własną drogę rozwoju. By nie dopuścić do zapomnienia źródeł, nie należy ich ślepo imitować, lecz czerpiąc z nich, nieustannie podważać. Taką drogę – między powtórzeniem a negacją – wypracował Chazelle w podejściu do musicalu. Udowodnił to przekonując na każdym kroku, że wybór tego gatunku nie był w żadnym wypadku dziełem przypadku.

Jak istotna jest muzyka dla Chazella wiadomo już po jego poprzednim znakomitym filmie – „Whiplash” – w wielu aspektach zupełnie innym niż „La La Land”, ale również pod pewnymi względami podobnym. Oba są listem miłosnym do jazzu i rzemieślniczej perfekcji. Oba podejmują tematy niezłomnego dążenia do celu i ceny, którą trzeba za to zapłacić. Niewątpliwie wiele w męskich postaciach obu filmów jest z samego Chazella, którego poziom warsztatu plasuje go, mimo młodego wieku, w gronie reżyserskich wirtuozów.

Nie tylko z tego względu wiadomo, że muzyka ma dla Chazella ogromne znaczenie. Można to również wywnioskować ze sposobu, w jaki z niej korzysta – zarówno na etapie pisania scenariusza, jak również przy realizacji poszczególnych scen. Wykorzystywane dźwięki i piosenki nie tylko przywołują na ekranie zapomnianego ducha klasycznego Hollywood, ale również mają do spełnienia kluczowe zadania w fabule. To już znacznie wyższy poziom muzycznej i realizacyjnej świadomości, gdy nie wykorzystujesz piosenek jedynie jako atrakcyjnych ozdobników, ale również robisz z nich ważny składnik historii, pchający akcję do przodu, a przy tym wskazujesz dzięki nim sztuczność wykreowanego świata – świata, który ma jednak w sobie niemniej autentyczności niż ten, w którym przyszło żyć osobom zgromadzonym w ciemnej sali kinowej.

Chazelle stawia pytania, które rozważali filozofowie zajmujący się teodyceą, lecz wzbogaca je o wątki wprowadzone do dyskusji o ontologii przez myślicieli postmodernistycznych. W finałowej scenie młody reżyser wprost zadaje pytanie o istnienie równoległych światów oraz kryteriów oceny ich doskonałości i arbitralności, a przy tym przez cały czas podsuwa myśli bliskie refleksjom Arjuna Appaduraia na temat wzajemnego warunkowania się globalnej wyobraźni owładniętej audiowizualnymi obrazami i marzeń produkowanych przez fabrykę snów.

Chazelle – wirtuoz

Ile by nie mówić o warstwie intelektualnej „La La Landu”, film Chazella oddziałuje przede wszystkim na zmysły. Jest feerią intensywnych barw strojów i scenografii, znakomicie zaaranżowanych układów tanecznych, popisowo długich ujęć i wpadających w ucho melodii. Trudno nie zakochać się w tym filmie od pierwszego wejrzenia, to znaczy – od pierwszej śpiewanej i tańczonej między samochodami stojącymi na zakorkowanej autostradzie do LA sceny, nakręconej w jednym, nieprzyzwoicie długim i efektownym ujęciu – z resztą jak wszystkie sceny tańczone w tym filmie. Jej wartością jest to, że oszołomi zarówno „przeciętnego widza”, którzy przychodzi do kina, by otrzymać sowicie opłaconą dawkę rozśpiewanej rozrywki na najwyższym choreograficzno-muzycznym poziomie, jak i filmowych „geeków”, łapiących się za głowę przy każdym wirtuozerskim ruchu kamery prowadzonej przez Linusa Sandgrena. Całe „La La Land” jest świetnie zapakowaną bombonierką pełną smakowitych realizacyjnych czekoladek.

Można jednak wskazać na jedną ewidentną słabość filmu. Mam na myśli dramaturgię scenariusza. Po niezwykle dynamicznym i przekonującym wstępie, pełnym świetnych pomysłów fabularnych i inscenizacyjnych, następuje bardzo nieprzyjemne zwolnienie akcji. Bohaterowie w tym czasie nieco biją się z życiem i błądzą we własnych marzeniach. Najwidoczniej wraz z nimi pogubił się nieco Chazelle, któremu być może nie starczyło pomysłów, by utrzymać podobny poziom emocjonalnej intensywności przez cały film. W środkowej części filmu pojawia się widocznie mniej piosenek, powracają jedynie melodie wprowadzone na wstępie, a zapadających w pamięć scen mamy zaledwie kilka. Ponowne ożywienie przychodzi dopiero na sam koniec, w momencie gdy reżyser spina całość retoryczną klamrą, unikając przy tym moralizatorstwa oraz banalnej puenty w postaci mdłego happy endu czy równie niewiarygodnego popadnięcia w nieuzasadniony pesymizm.

Wspomniany mankament w żaden sposób nie podważa faktu, że Chazelle dał się poznać jako filmowy wirtuoz, który potrafi związać w jedną przemyślaną całość tak różnorodne elementy jak śpiewający, tańczący i grający na instrumentach aktorzy, odpowiednio dobrane plenery i scenografie, kolorowe kostiumy, mistrzowsko długie ujęcia, w których każdy kadr obrazu jest pieczołowicie skomponowany oraz narracyjne zawiłości fabuły, która tylko z pozoru jest prościutka.

***

Wolter miał swoje trzęsienie ziemi w Lizbonie, które kazało mu podjąć polemikę z Leibnitzem, przekonanym, że nasz świat jest najlepszym z możliwych. Dla każdego z nas takim czynnikiem może być utracona miłość, poniesiona porażka czy zagubione szczęście. Idealna rzeczywistość istnieje tylko w naszych nieziszczonych marzeniach, w które wciąż wytrwale i mocno wierzymy. No i oczywiście w filmach, mających wyjątkową, wręcz magiczną moc tworzenia równoległych krain, utkanych z być może nieprawdziwych pragnień, zachwytów i wzruszeń, ale przecież tak bardzo przekonujących.