Premiera tygodnia – „Król Artur. Legenda miecza”: Łajdak i król

Czego należy oczekiwać od dobrego, wakacyjnego blockbustera? Niezobowiązującej, choć niegłupiej rozrywki. Dynamicznej akcji, świeżości spojrzenia i humoru. Tego wszystkiego dostarcza „Król Artur. Legenda miecza” Guya Ritchiego. Choć sprawdza się jako energetyzujący zastrzyk adrenaliny, funu i bezpretensjonalnej zabawy, to koniecznie należy wytknąć mu kilka wad, sprawiających, że nie do końca można uznać ten obiecujący projekt za w pełni udany.

Zacznijmy jednak od tego, co koniecznie trzeba zaliczyć na plus. Arturiańskie legendy doczekały się licznych interpretacji – zazwyczaj bardzo uładzonych, dostojnych, ewentualnie kierujących się w stronę rozrywkowego fantasy. Okazało się, że Ritchie ma inny pomysł na opowiedzenie tej doskonale znanej opowieści, korespondujący na dodatek z jego dobrze znanym wizualnym stylem. Brytyjczyk jest jednym z kilku twórców kina rozrywkowego, którzy wypracowali swój własny, powszechnie rozpoznawalny charakter filmowego pisma. Widać w nim oczywiste zapożyczenia z kina Quentina Tarantino, ale został przyprawiony o dodatkową dawkę ironii, błazeństwa i bandyckiego uroku gangsterskiego półświatka. Ritchie nie boi się wyciągać najcięższych dział, nastawiać muzyki na cały regulator i szpanować swoimi realizatorskimi umiejętnościami. Zachowuje się trochę jak podrostek, starający się zaimponować rówieśnikom przesadną pewnością siebie i łajdackim sznytem.

Jego „Król Artur” jest taki sam – nieco „dresiarski”, momentami wręcz głupawy, przesadzony, efekciarski, ale w tym tkwi jego urok, który potrafi chwycić za serce, bo brak mu wyrachowania i asekuranctwa. Ritchie piętrzy atrakcje: powołuje na ekranie do życia wielkie, magiczne zwierzęta, dowolnie przyśpiesza i zwalnia akcję, miga przed oczami widzów efektami specjalnymi, nie liczy się z narracyjnym prawdopodobieństwem, miesza fakty historyczne z legendami i naprędce wymyślonymi bujdami, a wszystko to podbija zewsząd atakującą rock’n’rollową muzą. Zadziwiające, że w tym audiowizualnym chaosie udało mu się zachować spójność – historia opowiadana jest klarownie, wątki się ze sobą łączą, a motywacje bohaterów pozostają wiarygodne.

Momentami można mieć wrażenie, że zaledwie malutki krok dzielił Ritchiego od tego, by „Króla Artura” zamienił się w drugą „Marię Antoninę” Sophii Coppoli. Jakoś bardzo bym się nie zdziwił, gdyby obok archaicznych artefaktów sąsiadowały współczesne elektroniczne gadżety, a grający tytułową postać Charlie Hunnam w jakiejś scenie wyskoczył w conversach i jeansach. Opowiadana historia, losy Artura i jego kompanii oraz ekranowy świat jest wzięty w nawias umowności, który pozwala na to, by w sąsiedztwie rozpadających się chat znajdowały się antyczne rzymskie ruiny. Przyszłym rycerzom Okrągłego Stołu, pomagającym Arturowi odzyskać prawowite miejsce na angielskim tronie, bliżej do rzezimieszków z „Przekrętu” czy „Porachunku” niż postaci z kart znanych podań. Dzięki temu Ritchie całkowicie eliminuje zbędne patos, wzniosłość i powagę. Zamiast nich dostarcza sporo ironii, humoru, pozerstwa i łajdackiego uroku. Jak się okazało, bardzo w nich „Królowi Arturowi” do twarzy.

Sprawiedliwie trzeba jednak przyznać, że nie wszystko Ritchiemu się udało. Najbardziej rzucają się w oczy bardzo słabe efekty specjalne, które, mam wrażenie, zestarzały się zanim jeszcze powstały. Cała wykreowana na ekranie magia – monstrualne zwierzęta, kule ognia, żarzące się oczy czy cielesne metamorfozy wypadają zwyczajnie sztucznie, tym bardziej, gdy zostają zestawione z realistycznie przedstawianą przyrodą okolicznych lasów. Jednak znacznie bardziej od tych wizualnych uchybień razi co innego – w tym nabuzowanym energią filmie długimi momentami zwyczajnie wieje nudą. Gdy narracja wyhamowuje, ujęcia się wydłużają, montaż uspokaja i trzeba klasycznie prowadzić akcję od jednej sekwencji do drugiej, to okazuje się, że Ritchie nie ma za wiele do zaoferowania. Zwyczajnie brakuje mu realizacyjnych pomysłów, by stopniowo budować napięcie. Dialogami, charakterami postaci czy ujęciami kamer nie jest w stanie pchać akcję do przodu tak, by nie tracić uwagi widzów. Odzyskuje ją dopiero w tych momentach, gdy ponownie przyśpiesza akcję, swobodnie igra z czasem, miejscem i prawdopodobieństwem. Czasem jednak idzie z tym za daleko i zanadto skraca te fragmenty opowieści, które wydawały się najciekawsze – jak choćby wizytę w mrocznym lesie, w którym Artur musi zmierzyć się z drapieżnymi zwierzętami i własnymi demonami. Natomiast tam, gdzie mógłby z powodzeniem włączyć tryb siekania na oślep akcji szybkim montażem, niepotrzebnie rozwleka narrację.

Widać, że Ritchie odrobił pracę domową: zagrał w kilka komputerowych gier RPG, obejrzał „Grę o Tron” i przeczytał parę książek fantasy. Czuć również, że miał zwyczajnie przyjemność z kreowania fantastycznego świata i swobodnego przerabiania tego, co dla niego jako Brytyjczyka stanowi fundament kultury. To z pewnością dobry czas dla fantastyki w kinie, co autor „Porachunków” potrafił wykorzystać. Dobrze, że postawił przy tym na oryginalność i autorską inwencję, co nie jest już takie częste wśród twórców niezobowiązującej, wakacyjnej rozrywki.

 

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.