Wielkie filmowe potwory nigdy nie miały jedynie pobudzać wyobraźni i wywoływać mieszanki grozy i fascynacji. Od pierwszego filmu o King-Kongu czy Godzilli służą w równym stopniu do wizualizacji społecznych pragnień, lęków i oczekiwań. Nie inaczej jest w przypadku wielkiej, włochatej małpy z filmu „Kong: Wyspa Czaszki” Jordana Vogta-Robertsa. Młody reżyser sięgnął po ikonicznego stwora, by poddać go semiotycznemu liftingowi. By tego dokonać, wcale nie postawił na innowacyjne efekty specjalne czy wyszukaną fabułę, lecz na wielopoziomową intertekstualną grę, której stawką wcale nie było żerowanie na nostalgii i zamiłowaniu do stylu retro.
Na pierwszy rzut oka „Kong: Wyspa Czaszki” wygląda jak wielki worek, do którego wrzucono wszystko, co było pod ręką. Akcja rozgrywa się zaraz po zakończeniu wojny w Wietnamie, więc nie obyło się bez nawiązań do kontrkultury, ikonicznych przedstawień amerykańskich żołnierzy, plakatowej kolorystyki i muzyki popularnej z epoki. Królem więc jest stylizacja i retro polor, który atakuje nas już w pierwszych ujęciach. Gdy już myślimy, że to kolejny film, niemający do zaoferowania niczego poza vintage look, okazuje się, że pod designem skrywa się większa, przemyślana całość.
Tak, łażąc wraz z grupą bohaterów po przerażającej Wyspie Czaszki, co rusz napotykamy na kolejne nawiązania do książek czy filmów – ale nie jest to intertekstualna gra o sumie zerowej, nie chodzi jedynie o żonglowanie pustymi cytatami z klasyki. Odwołania są tu dobrane z pełnym rozmysłem i to właśnie one – a nie fabuła czy dialogi – nadają nowy sens starej opowieści o wielkiej małpie. Rozpocznijmy więc wyliczankę. Najbardziej oczywistym kontekstem, który pojawia się już w plakacie, jest „Czas Apokalipsy”. To nawiązanie okazało się strzałem w dziesiątkę, gdyż łączy ze sobą co najmniej kilka ważnych wymiarów tej nowej opowieści o King-Kongu. Po pierwsze – wojna. „Konga” rozpoczyna znakomite intro, rozgrywające się podczas II wojny światowej. Na wyspę katapultuje się dwóch żołnierzy – Amerykanin i Japończyk. Po katastrofie ich samolotów zaczynają do siebie strzelać, a gdy kończy im się amunicja, sięgają po broń białą. Ich konfliktowi kres kładzie wtargnięcie tytułowego stwora. Mamy więc II wojnę światową, ale również i tę z Wietnamem, a w tle jeszcze „zimną” – ze Związkiem Radzieckim – a nawet „gwiezdną”. Po drugie – pacyfizm. Otwierająca scena ma oczywisty wydźwięk pacyfistyczny – podobnie zresztą jak cały film, podszyty duchem roku ’68 i kontrkulturowej rewolty. Jaki film być może najlepiej w historii kina połączył ze sobą retorykę antywojenną, kontrkulturowy nerw i polityczną krytykę? Gdy wskażemy „Czas Apokalipsy”, z pewnością nie popełnimy błędu. Ktoś mógłby powiedzieć: jasne, ale w tym samym czasie powstało jeszcze co najmniej kilka innych filmów o podobnym wydźwięku. Dlaczego więc sięgnięto po arcydzieło Francisa Forda Coppoli?
Odpowiedź zawiera się w książce, która stanowiła inspirację do nakręcenia „Czasu Apokalipsy”, czyli w „Jądrze ciemności”. To właśnie powieść Josepha Conrada jest łącznikiem między „Kongiem” i sławnym filmem z lat 70. Nie bez powodu przewodnikiem po tajemniczej wyspie jest mężczyzna o nazwisku Marlowe – czyli takim samym, jak bohater książki – a na czele ekspedycji znajduje się tropiciel, na którego wołają Conrad. Nawet bez tych jakże czytelnych nawiązań trudno byłoby nie zauważyć podobieństw. Mamy tajemniczą dżunglę pełną dzikich zwierząt i zewsząd czających się niebezpieczeństw, na czele z tymi skrywającymi się w ludzkich sercach. Marlowe płynąc rzeką Kongo (tu również mamy nieprzypadkową zbieżność) dusił się gęstą atmosferą tropików i ludzkiego upadku moralnego. W „Kongu” sytuacja jest zbliżona – choć tajemniczą wyspę zamieszkują dziwaczne i żarłoczne potwory wyłażące prosto z piekieł, to jednak człowiek okazuje się tym, który zachwiał ekosystemem i wydobył je na wierzch. Pomysłowo skonstruowane monstra są jedynie żarłocznymi ekwiwalentami potworów czających się w zakamarkach ludzkich dusz. Głównym oskarżonym nie jest jednak ludzka natura – żaden metaforyczny pęd ku zniszczeniu. Dzieło Vogta-Robertsa jest wycelowane przede wszystkim przeciwko wojnom i ingerencji w naturę. Stawia w pewnym sensie znak równości między zabijaniem ludzi ze względu na polityczne cele i polowanie na zwierzęta, wycinanie lasów, bombardowanie dżungli – czy to w celach naukowych, przemysłowych czy rozrywkowych.
Dzięki połączeniu ze sobą „Czasu Apokalipsy”, „Jądra ciemności” i King-Konga twórcy filmu mogli posługiwać się półsłówkami i aluzjami, by budować swój ekologiczno-pacyfistyczny przekaz. Obyło się dzięki temu bez deklaratywnych dialogów i jednoznacznych ocen zachowań bohaterów – każdy z nich, czy zachowując się moralnie, czy niemoralnie, ma wiele na swoją obronę: choćby duszę wypaloną napalmem o poranku czy wolą stłumioną wojskowym drylem. Dla bohaterów zadzierających z Królem Wyspy jest on celem kompensacyjnym – atakując wielka małpę, tak naprawdę rozprawiają się z goryczą porażki, jakiej zaznali w Wietnamie. Wydaje im się, że w ten sposób nadadzą sens walce, w której śmierć poniosło tak wielu z ich kompanów. Niedaleko w tym momencie „Kongowi” do „Pokotu”. Buszujący po nieznanym skrawku Ziemi geolodzy, biolodzy i wojskowi niewiele różnią się od barbarzyńskich myśliwych, którzy udowadniają swoją męskość, polując na słabszych. Tutaj również, już nieco mniej metaforycznie niż u Holland, natura stawia opór i przechodzi do kontrataku.
Nie można zapomnieć jeszcze o innych narzucających się nawiązaniach. Przede wszystkim do „Parku Jurajskiego” i „Godzilli” Garetha Edwardsa. Z dzieła Edwardsa zaczerpnięto fabularny twist i uczynienie z Konga bohatera ambiwalentnego, który w równym stopniu jest zagrożeniem dla ludzi, jak i ich jedynym ratunkiem przed o wiele większym niebezpieczeństwem. Cytaty z serii Stevena Spielberga również nie są zanadto subtelne, ale za to ważniejsze dla wymowy filmu. Wyspa Czaszki, na którą udaje się naukowa ekspedycja przy eskorcie wracających z Wietnamu żołnierzy, jest niczym innym jak naturalnym parkiem pełnym tym razem nie dinozaurów, lecz całkowicie fantastycznych stworów, które wyłażą z długich, podziemnych korytarzy – czyli z samego piekła. Fabularne zasady pozostały jednak te same – bohaterowie podczas podróżny z punktu A do B co rusz napotykają inne, coraz bardziej wymyślne i spektakularne potwory, którym muszą w jakiś sposób stawić czoła. Jednak nawiązanie do „Parku Jurajskiego” jest istotne z innego względu. Film Spielberga wywodził się z tej samej wrażliwości, która napędzała całe kino nowej przygody. Czy to Spielberg, czy Lucas pod pozorami kina rozrywkowego tworzyli kino zaangażowane politycznie – kontrkulturowe – przeciwstawiające się zarówno dotychczasowej przesiąkniętej republikańską ideologią popkulturze, jak i moralności panującej w sferze publicznej, która skompromitowała się choćby w Wietnamie. „Park Jurajski” jest przecież wielkim ostrzeżeniem przed beztroska i niezwykle groźną zabawą z naturą, a w konsekwencji przed zadzieraniem z potężniejszymi siłami niż człowiek. „Kong” opowiada dokładnie o tym samym, wykorzystując do tego metaforę, która narzuca się sama: Wielka małpa walczy z mikroskopijnymi ludźmi. Człowiek wobec przyrody jest niczym liliput w świecie olbrzymów.
„Kong” jest przykładem blockbustera z ambicjami, który zarówno zapewni odpowiednią dozę rozrywki, jak i dostarczy pożywki intelektualnej. Można byłoby jeszcze długo pisać o świetnej pracy kamery sprzęgniętej z efektami specjalnymi, które robią wszystko, byśmy poczuci się jak jedni z członków wyprawy, czy o znakomicie wykorzystanej retro-kolorystyce, wprost wyciągniętej z plakatów filmowych z lat 70. Choć film Vogta-Robertsa ma swoje słabe strony – niedookreślonych bohaterów, ich niejasne motywacje czy brak solidnego fabularnego kośćca – to jego siłą jest umiejętne połączenie rozrywki, nostalgii i efektowności z głębszą refleksją na temat jądra ciemności ludzkiej duszy, która przejawia się nie tylko we wrogim stosunku do drugiego człowieka, ale coraz częściej również wobec przyrody. Ale czas zemsty jest blisko…
Komentarze (0)