Premiera tygodnia – „Komunia”: Ukochane dziecię boże

„Kogo Bóg kocha, tego chłoszcze” – mówi z ambony ksiądz podczas spotkania kandydatów do przyjęcia pierwszej komunii. Jeśli przyjąć tę logikę, to Ola – nastoletnia bohaterka dokumentu Anny Zameckiej „Komunia” – musi być ukochanym bożym dzieckiem. Choć w podglądanej rzeczywistości zdarzają się przebłyski cudów, a codzienność dziewczyny najeżona jest cierniami, to jej dokumentalnemu portretowi daleko do hagiografii. Komunię z Bogiem nastolatka chętnie zamieniłaby na ponowne spotkanie całej rodziny przy jednym stole.

Mimo młodego wieku Ola musi sama zajmować się domem i bratem, cierpiącym na autyzm. Relacje między bohaterami – ojcem, synem i córką – poznajemy stopniowo. Nic tu nie jest oczywiste i pozostanie takie do końca. Dziewczyna stara się kontrolować brata, przygotowującego się do pierwszej komunii i zastępować nieobecną matkę w domowych sprawunkach. Postać ojca pojawia się tylko momentami, na marginesach kadru, gdy lekko podpity jak najszybciej przemyka do swojego pokoju, by włączyć telewizor. Zamecka uchwyciła rzeczywistość ciasnego mieszkania w momencie rozpadu więzi. Jedyną siłą, która stara się łączyć bliskich i utrzymywać życie rodzinne we względnej normie jest osoba, która powinna z koleżankami siedzieć na miejscowym kąpielisku, a nie odpytywać brata z prawd wiary.

Tej niełatwej codzienności przyglądamy się oczami Oli, która konsekwentnie pozostaje w centrum kadru. Dziewczyna przypomina współczesną wersję siłaczki z noweli Stefana Żeromskiego. Na własnych barkach nosi ciężary nie swoich win, którym daleko jednak do abstrakcyjnych grzechów, o których uczy się na pamięć jej brat. Spadają na nią jak najbardziej realne konsekwencje nieodpowiedzialnych czynów dorosłych, które skutkują wybuchem gniewu i poczuciem bezsilności. Jednak przedstawianej rzeczywistości daleko do beznadziei. Choć w ciasnym mieszkaniu komunalnym brakuje wygód, a dziewczyna codziennie nadludzkim wysiłkiem podejmuje na nowo wyzwania dyktowane jej przez poczucie odpowiedzialności i wrażliwe serce, daleko jej do kapitulacji. Krzykiem, złością, gniewem wyznaje miłość swojemu niesubordynowanemu bratu, niesłownemu ojcu i nieobecnej matce. W zamian domaga się jedynie, by ponownie wszyscy byli razem.

Zamecka podobnie jak Wojciech Smarzowski w „Weselu”, czy Marcin Wrona w swoich filmach, wykorzystuje wątek uroczystości rodzinnej, by kondensować emocje. Tytułowa komunia posiada wiele znaczeń. Pojawia się pod postacią religijnego obrządku, do którego przygotowuje się brat bohaterki oraz próby zbudowania wspólnoty z członków rozbitej rodziny. W centralnej scenie filmu obie te sfery – sacrum i profanum – zostają ze sobą związane, niczym przejaw boskiej interwencji, przebłysk być może płonnej nadziei.

Oglądając „Komunię” wielu rzeczy musimy się domyślać. Choć dokumentalistka podchodzi do swoich bohaterów niezwykle blisko, realizując karabaszowską zasadę „cierpliwego oka” i wpisując się tym samym w długą tradycję polskiej szkoły dokumentu, to wnętrza ich serc i umysłów nie do końca pozostają rozpoznane. Ma się wrażenie, że ukazywana rzeczywistość skrywa o wiele więcej pokładów dramatu i tajemnic niż udało się zarejestrować za pomocą kamery. Świat przedstawiony nie mieści się w kadrze, co w znakomity sposób zostało odzwierciedlone za pomocą estetyki obrazu. Operatorka – Małgorzata Szyłak – stara się nie spuszczać z oka głównej bohaterki, dlatego pozostałe postacie, przewijające się przez ciasne mieszkanie, często pozostają poza kadrem. Zamecka zdaje sobie sprawę, że jest tylko gościem i może zaobserwować tylko tyle, ile domownicy sami pokażą. Dlatego skupia się na drobnych gestach i półsłówkach, które wydają się symptomami głębszych problemów. Dzięki temu każda scena wybrzmiewa podwójnie, jako zapis wydarzenia i symbol trudnych rodzinnych relacji – jak choćby ta otwierająca film. Przygotowujący się do przyjęcia, chory na autyzm, Nikodem, próbuje zapiąć pasek, powtarzając pod nosem słowa, które zapewne usłyszałby w tym momencie od siostry czy ojca. „Nie umiesz zapiąć paska? Kto to widział!”. Można w tych wymruczanych słowach usłyszeć zniecierpliwienie członków rodziny na jego niepewne ruchy, ale również sporo miłości i być może zbyt szorstko okazywanej troski.

W mieszkaniu podglądanej rodziny jesteśmy trochę gośćmi, którzy prawdopodobnie łagodzą obyczaje. Podobnie, jak pracownik socjalny, który raz na jakiś czas robi wywiad z domownikami. W rozmowie z nim Ola zawsze mówi, że w domu jest wszystko w porządku i „nic ją nie trapi”. Doskonale wiemy, że to tylko dobra mina do złej gry. Stąd podejrzenie, że i przed nami dziewczyna nie do końca jest szczera. Co w żaden sposób nie obniża wartości filmu. Wręcz przeciwnie, zabiegi montażowe, sposób prowadzenia narracji i kamery zdają sprawę z tego, że twórczyni doskonale wie, iż może chwytać jedynie powierzchnię zdarzeń.

Znaczące, że prawie całą ekipę tego filmu o sile kobiecej wrażliwości stanowiły właśnie kobiety. Wydaje się, że ta synergia realizatorek i nieustępliwej bohaterki jest jedną z tajemnic sukcesu dokumentu. Jest wielką umiejętnością opowiadanie o tym, co niewidzialne, a jednak najważniejsze – uczuciach i emocjach. Obok „Więzi” Zofii Kowalewskiej i „Trzech rozmowach o życiu” Julii Staniszewskiej „Komunia” to kolejny tegoroczny polski dokument podpisany przez kobietę, któremu udało się uchwycić siłę międzyludzkich więzi. Ciekawe, że w tym samym czasie, gdy rodzimi fabularzyści nurzają się w zbrodniach i przemocy, dokumentalistki szukają nadziei na porozumienie w rozmowie, rodzinie i pojednaniu.