Premiera tygodnia – „Komuna”: Rysa na obrazie

W poprzednim swoim filmie – „Polowaniu” – Thomas Vinterberg przedstawił małą zamkniętą społeczność, która skazała jednego ze swoich członków na ostracyzm. Wspólnota na podstawie niesprawdzonej informacji potrafiła wykluczyć i pozbawić życia niewinnego człowieka. Zbiorowość okazała się piekłem. W „Komunie” Duńczyk przedstawił odmienną sytuację. Tu niewielka grupa ludzi potrafi zgodnie zamieszkać pod jednym dachem i wieść w miarę pokojowy i dobry żywot. Ta sielanka posiada jednak swoją ciemną stronę, która stała się dla Vinterberga centralnym punktem fabuły. Szkoda, że nie ma on za wiele wspólnego z tytułową komuną.

Anna i Erik znudzeni swoim życiem przedstawicieli klasy średniej postanowili radykalnie odmienić swój los. Nieoczekiwanie odziedziczony wielki dom przerabiają na komunę, do której zapraszają znajomych i przypadkowe osoby, wyłonione w castingu. Wspólne życie regulowane jest przez niepisane zasady i demokratyczne standardy. Wspólne mieszkanie upływa im na imprezowaniu, piciu piwa i długich pogaduchach. Nie ma ono natomiast za wiele wspólnego z hippisowskimi komunami, znanymi z lat 60. z Ameryki. W szwedzkich wystawnych willach również nie ma wolnej miłości. Wspólne mieszkanie nie sprowadza się do dzielenia partnerami, lecz wspólnymi troskami.

Do tej seksualnie wstrzemięźliwej odmiany komuny wkrada się jednak zdrada. Nieco oszołomiony nową sytuacją i nagłym osłabieniem więzi z żoną Erik, odnajduje zaspokojenie zarówno intelektualne, jak i cielesne u boku swojej młodej studentki. W tym momencie Vinterberg przestaje się interesować komuną, a koncentruje swoją uwagę na uczuciowych kombinacjach trójkąta. Losy zbiorowości stanowią jedynie barwne tło dla sercowych perypetii bohaterów. Po cukierkowym początku filmu, utrzymanym w ciepłym, wręcz familijnym, a przy tym komediowym tonie, można byłoby się spodziewać, że roześmiani i sympatyczni bohaterowie będą musieli przejść również przez trudniejsze chwile. I tak się dzieje, lecz detonatorem dobrego samopoczucie okazuje się prozaiczny romans. Choć historia zdradzanej żony i młodej kochanki zostaje wpisana w losy komuny, to równie dobrze mogłaby się rozgrywać w jakichkolwiek czasach i okolicznościach. Konsekwencje tak zarysowanej sytuacji są do przewidzenia. Dojrzała kobieta będzie zazdrosna, popadnie w depresję, nie będzie potrafiła poradzić sobie z samotnością i odrzuceniem. Co to ma do rzeczy z zaangażowaną lewicowością i wspólnym życiem obcych ludzi pod jednym dachem? Niestety niewiele.

Vinterberg jest bardzo dobrym reżyserem, więc poszczególne wątki potrafił rozpisać przekonująco – tak, by odpowiednio bawiły i poruszały. Największą zaletą filmu jest jego niespodziewana lekkość i ciepło. Jednak jednocześnie te same cechy sprawiają, że trudno nam uwierzyć w tę słodką utopię. Bohaterowie są zbyt sympatyczni, a przy tym zanadto dziwaczni. Przez to cała sytuacja zaczyna wydawać się sztuczna i zmyślona, co szczególnie rozczarowuje, gdyż, jak wiadomo, Vinterberg za młodu osobiście wychowywał się w podobnej komunie. Można byłoby się więc spodziewać, że nasyci tak osobisty obraz autentyzmem, Duńczyk postanowił jednak pójść w mało realistyczną sielankę, którą dobrze się ogląda za sprawą subtelnego humoru i intrygujących postaci, ale niewiele ma to wspólnego z wiarygodnością. Film sprawdziłby się raczej jako propozycja dla całej rodziny oglądana w piątkowy wieczór, a nie krytyczna wiwisekcje uczuciowych eksperymentów przeprowadzana przez czołowego europejskiego autora filmowego. Radykalnie inne wrażenia dostarcza wątek rozgrywający się na pierwszym planie – historia rodzinnego kryzysu i małżeńskiej zdrady. Wiele zawdzięcza on znakomitej roli Trine Dyrholm, która zagrała bohaterkę zatracającą się powoli w szaleństwie – inicjatorkę wspólnego mieszkania, która nie jest w stanie zaakceptować straty i samotności, przez co traci pracę, rodzinę i na końcu zmysły.

Te dwie opowieści – sielankowa i tragiczna – biegną wobec siebie równolegle, czasami się znienacka zazębiając, lecz równie dobrze mogłyby stanowić linie fabularne odrębnych filmów. To stanowi największą wadę „Komuny” – uzmysławia jej niekoherentność i brak zdecydowania ze strony reżysera, którą historię bardziej lubi i o kim chciałby więcej opowiedzieć. Całość więc w rezultacie rozpada się, co nie przysporzyło filmowi autentyczności. Vinterberg opowiedział więc o zaletach życia w komunie, w której rozegrała się tragedia. Nie wskazał jednak na winnych, bo wszyscy się kochają i wzajemnie wspierają. Ofiara psuje jedynie samopoczucie ogółu. Pozostaje sama sobie, niczym niechciany wyrzut sumienia i skaza na kryształowym wizerunku grupy. Najwyraźniej uwiera ona wspólnotę tak samo, jak samego Vinterberga, bo Duńczyk postanowił zamieść jej temat pod dywan i skupić się na pięknym, rodzinnym obrazku.