Premiera tygodnia – „Juliusz”: Cień świra

Jak w każdym dobrym filmie zaczyna się od trzęsienia ziemi, a konkretniej: od pościgu. I to nie byle jakiego. Nasz tytułowy bohater ściga po bazarku mężczyznę, który ukradł mu portfel. Nie byłoby w tym niczego dziwnego, gdyby nie fakt, że zuchwałym złodziejem jest niepełnosprawny mężczyzna, uciekający na wózku. Ale w sumie, dlaczego inwalida nie mógłby być złodziejem? No właśnie – już na wstępie twórcy wprawiając nas w śmiech, jednocześnie stawiają nas w niekomfortowej sytuacji. Śmiejąc się z bohaterów, śmiejemy się z samych siebie.

Juliusz jest typem mężczyzny, któremu nie tylko niepełnosprawny zwinie portfel, ale potem zgarnie baty od ochroniarzy, następnie na samochód spadnie mu drzewo, ojciec trafi do szpitala z zawałem, a uczniowie w szkole oleją. Bohater filmu Aleksandra Pietrzaka jest trochę ciamajdą, trochę pechowcem, a najbardziej to pogodzonym ze swoim marnym życiem egzystencjalnym leniwcem. Nie wierzy w swoją przyszłość, tak jak w siebie. Dlatego jeszcze nikomu nie pokazał tworzonych po nocach komiksów. Nie trudno odnaleźć w nim cień Adasia Miauczyńskiego z „Dnia świra”, choć póki co mniej w nim jadu, cynizmu i goryczy.

Po „Ataku paniki” doczekaliśmy się kolejnej dobrej polskiej komedii, choć z trudem przychodzi zestawianie ze sobą akurat tych dwóch filmów. Film Maślony był w gruncie rzeczy znacznie poważniejszy, brutalniejszy, wprawiający w stan egzystencjalnej paniki. „Juliusz” jest lżejszy, pogodniejszy i powiedzmy sobie – śmieszniejszy. Czerpie z tradycji kabaretu, autorami scenariusza są w końcu dwaj stand-uperzy: Abelard Giza i Kacper Ruciński, znani z ostrego, momentami kontrowersyjnego humoru. Choć nie unikają prostackich żartów fekalno-seksualnych, tym razem są wyjątkowo stonowani, momentami wręcz liryczni. Być może najbardziej zaskakujące podczas seansu „Juliusza” jest właśnie to, że sprawdza się on bardziej jako dramat, niż komedia, choć co chwilę na sali kinowej wybuchają salwy śmiechu.

Akcja filmu jest powoli pchana do przodu od sceny do sceny, a raczej: od skeczu do skeczu. Bo narracja „Juliusza” ma strukturę epizodyczną. Całość przypomina mozaikę, złożoną z małych, kolorowych fragmencików, przedstawiających portret bohatera. Ale to wcale nie on jest tu najważniejszy. W gruncie rzeczy jest postacią najmniej ciekawą: flegmatyczną, nudną, ugrzecznioną, do bólu normalną, którą siłą trzeba pchać przez życie. Znacznie bardziej interesujący są tu wszyscy inni: jego rozpijaczony ojciec erotoman, świrnięty przyjaciel, bucowaty kolekcjoner Masajów, a nawet lekarka weterynarii w szóstym miesiącu ciąży. Ale ta cała kolorowa hałastra ma do powiedzenia coś znacznie ciekawszego niż kilka niezłych żartów. Ich losy bowiem zupełnie niezabawnie komentują naszą współczesną, kapitalistyczną, szaro-buro-brokatową rzeczywistość. Nauczyciele żyją na progu nędzy i to tylko dzięki okazyjnie złapanym fuchom, uczciwi przedsiębiorcy padają ofiarą oszustów, Krystyna Janda gra w reklamie kiełbasy, a najlepiej mają się szemrani pożyczkodawcy. Pietrzak szydzi z rozbuchanego konsumpcjonizmu, ekologicznego zakłamania, a najbardziej ze zwykłej, ludzkiej głupoty. Ale przede wszystkim daje do myślenia.

Przedstawia losy mężczyzny, który ma szanse stać się współczesnym „świrem”, człowiekiem na miarę Adasia Miauczyńskiego, z którym niemal dwadzieścia lat temu identyfikowało się wielu. Dziś nie ma miejsca na frustratów, którzy zostali oszukani przez transformację. Dziś marna pensja nauczycieli nikogo nie dziwi – nie może być więc źródłem rozczarowania. Juliusz – inaczej niż Miauczyński – jest człowiekiem całkowicie pogodzonym ze swoim losem, biernym, który zbyt wygodnie rozsiadł się w swojej bezradności i uwierzył, że tak już musi być. Jest mężczyzną, który nie ma ochoty się buntować, szkoda mu nerwów na gniew, bo doskonale zdaje sobie sprawę, że nic on nie da. Pozostaje mu wziąć swoje kredki i rysować, tworząc w ten sposób swój prywatny, mały azyl. Pietrzak trochę go rozumie, ale jednocześnie ma ochotę zasadzić mu wielkiego kopa w tyłek, by w końcu przebudził się z tego społeczno-egzystencjalnego letargu. Nie liczy na to, że jego Juliusz nagle ogłosi strajk w szkole, stanie się aktywistą czy zaangażuje się politycznie. Bardziej kibicuje mu w tym, co codzienne: w próbie dogadania się z ojcem, zdobyciu świetnej dziewczyny, zmianie pracy czy zwykłym wyluzowaniu się. Można zarzucić Pietrzakowi, że zauważając poważne problemy społeczne, odwraca się do nich plecami, całkowicie pogrążając się w prywatności swojego bohatera. Jedyne, co jest w stanie mu powiedzieć, przypomina frazes rzucony przez Bronisława Komorowskiego. Źle ci w życiu? To zmień pracę i weź kredyt. Niestety, politycznie Pietrzak kontempluje ciepłą wodę w kranie.

Ale to nie jedyne, co można mu zarzucić. Nie zawsze dobrze inscenizuje sceny, przez co nie każdy żart wybrzmiewa tak samo. Wydaje się, że dałoby się jeszcze popracować nad postacią głównego bohatera, by dodać mu choć odrobiny charakteru. Kuleje też narracja – nie wiadomo, gdzie przebiega główna linia dramaturgiczna, gdzie szukać punktów kulminacyjnych i ostatecznie, który wątek przyniesie nam puentę. Zbyt często da się odczuć, że wielki potencjał tego projektu przelatuje gdzieś przez palce – bo nie każda scena śmieszy tak samo, bo twórcy posiłkują się gigantycznymi fabularnymi kliszami, bo zbyt chętnie sięgają po dawno temu wyeksploatowane żarty. Niemniej, „Juliusz” jest filmem niepozornym: niby lekką komedyjką, która jednak skrywa w sobie wiele życiowej goryczy i niezwykle celnych, niejednokrotnie niepokojących, socjologicznych obserwacji.

Ocena: 6/10