Premiera tygodnia – „Gwiezdne Wojny: Skywalker. Odrodzenie”: Nic nie jest niemożliwe

„Nic nie jest niemożliwe” – ta fraza kilkukrotnie pada w filmie. Dowodem na jej prawdziwość jest już pierwsze zdanie ze wstępu do epizodu: „Umarli przemówili!”. Niestety, fakt, że wszystko jest możliwe, to wcale nie jest dobra wiadomość. Bo oznacza ni mniej, ni więcej, że nie ma żadnych zasad – prawdopodobieństwa, spójności względem poprzednich części, logiki i zwykłego zdrowego rozsądku. Tego założenia twórcy trzymają się konsekwentnie i pokazują nam rzeczy przedziwne. Co nie znaczy, że epizod po czterdziestu latach zamykający sagę Skywalkerów jest całkowicie nieudany.

Zakończenie to szczególnie newralgiczna część każdej opowieści. Jest ono spełnieniem składanej przez cały czas jej trwania obietnicy. Wszystkie wątki fabuły są rozwijane tak, by swoje zwieńczenie znalazły właśnie na końcu. Gdy coś trwa tak długo jak gwiezdna saga i tak mocno rozpala wyobraźnię co najmniej dwóch pokoleń, to jest oczywiste, że nie może zakończyć się w sposób satysfakcjonujący dla wszystkich. „Skywalker. Odrodzenie” był więc skazany na porażkę od początku. Co nie oznacza, że sam się dodatkowo nie przyczynił do tej lawiny nieprzychylnych recenzji, która runęła po premierze.

Zaczyna się od tego, co było zapowiadane w zwiastunach – Palpatine powrócił! Ruch oporu nie dowierza, a Kylo Ren pragnie go zgładzić, by nikt nie zagroził jego przywództwu. Gdy Ren trafia do imperatora, ten przekonuje go swoją ogromną flotą, by się zjednoczyć i wspólnie zgładzić resztę oporu w galaktyce. Palpatine ma tylko jedno żądanie – Rey musi zginąć.

Uczennica Luke’a ma swój pomysł, na zakończenie wojny ciemnej z jasną stroną mocy. Gdy dowiaduje się, że Imperator knuje spisek, również postanawia się z nim spotkać. Tym bardziej, że ma z nim do wyrównania osobiste rachunki. Ale droga na planetę, na której rezyduje Palpatine, nie jest znana. Można na nią trafić tylko za sprawą szczególnego rodzaju kompasu. Istnieją takie tylko dwa – jeden ma Kylo Ren, a drugi nigdy nie został odnaleziony. Rey razem z Finnem, Poe i Chewiem ruszają na poszukiwania.

„Skywalker. Odrodzenie” to swego rodzaju kino drogi. Akcja bowiem koncentruje się na wyprawie w poszukiwaniu Imperatora. Jednak w centrum tej opowieści, nadal, jest relacja między Ray i Kylo – ich wzajemne przeciąganie liny, raz na ciemną, raz na jasną stronę. Ray z ekipą latają więc od planety do planety w poszukiwaniu tropu kompasu, a dziedziczka mocy raz po raz spotyka się z Kylo – czasami w rzeczywistości, a czasem jedynie w wizjach, które coraz bardziej zaczynają przypominać realność.

W drodze do finału twórcy, o czym wspominałem już na wstępie, coraz mniej liczą się z prawdopodobieństwem, a nawet z zasadami, które sami ustalili. Weźmy przykład: Poe z kompanami próbują zwiać przed statkami Najwyższego Porządku, do czego wykorzystują hiperprędkość. Jak już wiemy z „Ostatniego Jedi”, jest to niezawodny sposób ucieczki, chyba że ma się namierzacz. Ale jedyny taki miał statek głównodowodzący. Kręciło się wokół tego pół fabuły poprzedniej części! Teraz jednak okazuje się, że byle stateczek może pomykać z hiperprędkością za Poe po całej galaktyce. Takich niewyjaśnionych kwestii jest naprawdę sporo i prowadzą one ostatecznie do zobojętnienia wobec fabuły. Bo jeśli może zdarzyć się wszystko i nikt nie stara się nawet wyjaśnić nam, jak to możliwe, to dlaczego mamy się czymkolwiek w ogóle przejmować?

To prawda, że „Gwiezdne Wojny” to czysta fantazja, opowieść o fikcyjnym świecie, w którym moc potrafi płatać różne figle. Ale do tej pory istniały pewne ramy tego, co prawdopodobne, a przynajmniej twórcy poświęcali wiele czasu i energii, by wytłumaczyć, dlaczego pewne rzeczy są możliwe. O to przecież chodzi w światotwórstwie – by tworzyć jasne zasady jego funkcjonowania. Tym razem twórcy nie zważali na ten aspekt, bez zastanowienia prąc do przodu, ku finałowi. Nie chodzi tylko o to, że mityczna moc ma coraz większe możliwości, ale też o to, że twórcy chadzają fabularnymi skrótami, sięgając po najbardziej ograne chwyty – jak ratunek w ostatniej chwili – czy nieuzasadnione uproszczenia, które w jedną chwilę rozwiązują problemy, które wydawały się nie do przejścia.  

Wielkim błędem było również powierzenie tworzenia filmów najnowszej trylogii dwóm różnym reżyserom, którzy ewidentnie mieli odmienne wizji rozwoju gwiezdnej sagi. Rian Johnson próbował odświeżyć formułę, sięgając często po ryzykowne, ale ostatecznie celne rozwiązania i ścieżki fabularne. W „Ostatnim Jedi” było więcej humoru i dystansu wobec klasycznych części, którym towarzyszył bardziej oryginalny szkielet konstrukcyjny. J.J. Abrams natomiast chce być natomiast jak najwierniejszy starej trylogii, co wcale nie okazuje się dobrą taktyką. Postanowił więc „naprawić” „błędy”, które Johnson wprowadził. Ostatecznie wiele miejsca poświęcił na zmianę tonacji i odkręcaniu kilku wątków fabularnych, doprowadzając ostatecznie do ich spłaszczenia.

„Skywalker. Odrodzenie” to takie „Gwiezdne Wojny” w wersji light – bez zbędnego ryzyka, a co za tym idzie oryginalności. Tym razem mniej się psychologizuje, zastanawia nad rozterkami bohaterów, a znacznie więcej miejsca poświęca się kolejnym scenom akcji i przygodzie. Trudno mieć to twórcom za złe – w końcu to seria, w której zawsze chodziło o humor i rozrywkę. Rozczarowanie bierze się jedynie z zachowawczości, która przełożyła się na brak polotu. W konsekwencji nie ma ani ciekawych wizualnych pomysłów, jak w „Ostatnim Jedi” (czerwień soli w finałowej bitwie), ani nowych, intrygujących postaci czy ciekawego wykorzystania kultowych bohaterów.

Mimo to, film dostarcza tego, czego od „Gwiezdnych Wojen” oczekuje się w pierwszej kolejności – rozrywkę, ulubionych bohaterów, znany świat. Jest akcja, są spektakularne sceny walki i fragmenty chwytające za serce. Niesprawiedliwym byłoby tego nie zauważyć. A że nie wszystko zostało dopracowane, to już inna sprawa. Zwieńczenia epickich historii są szczególnie newralgiczne. Tym razem nie udało się twórcom sprostać oczekiwaniom.

Ocena: 6/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.