Premiera tygodnia – „Gniew”: Wszyscy jesteśmy Chrystusami?

Jedna z ostatnich scen w „Gniewie” braci Shammasian przedstawia spowiedź głównego bohatera, natomiast kilka lat temu powstał film, który się od niej rozpoczyna. Irlandzki ksiądz dowiaduje się w niej, że za kilka dni zostanie zamordowany – za winy, których nie popełnił. Film miał tytuł „Kalwaria” i niestety szerokim łukiem ominął polskie kina. Niejako w zamian doczekaliśmy się „Gniewu”, podejmującego bardzo podobny problem – pedofilii w Kościele Katolickim.

Porównanie tych dwóch tytułów wypada zdecydowanie na niekorzyść dzieła braci Shammasian. „Kalwaria” już w tytule stawiała na dość oczywiste tropy religijne, robiąc z bogu ducha winnego księdza kogoś na kształt Chrystusa, biorącego na swe barki grzechy innych. Ale twórcy byli świadomi zbytniej dosłowności takiego porównania, dlatego korzystali z niego z przymrużeniem oka, chętnie sięgając po ironię i humor. Bracia Shammasian również sięgnęli po jednoznaczne nawiązania religijne i w podobnie mało subtelny sposób uczynili ze swojego bohatera postać chrystologiczną. Jednak na tym podobieństwa się kończą, bo ewidentnie twórcy nie odrobili lekcji danej przez reżysera „Kalwarii” – Johna Michaela McDonagha – i nie pokusili się o spuszczenie powietrza, oddech, a może nawet lekką drwinę – nie z tematu, lecz ze swojego pomysłu na jego opracowanie.

Podjęty problem jest oczywiście niezwykle ważny i zasługuje na pełną powagę, ale maltretowanie widzów ciężkimi porównaniami, toporną religijną symboliką i przesadnie udręczoną twarzą Orlando Blooma wagi mu na pewno nie przyda. W takich przypadkach zazwyczaj efekt jest wręcz odwrotny – tam, gdzie miał być dramat, niepostrzeżenie pojawia się kpina. Tak jest właśnie w przypadku „Gniewu”, chętnie operującego w zamierzeniu niezwykle mocnymi scenami, które jednak nie działają tak, jak powinny. Powodem takiego stanu rzeczy jest brak umiaru i wyjątkowo mało finezji.

Film Shammasianów opowiada o Malkym, pracującym przy rozbiórkach budynków. Ewidentnie dręczą go jakieś duchy przeszłości, których moc nasila się, gdy do miasteczka po 30 latach nieobecności wraca pewien ksiądz. Szybko wychodzi na jaw, że mężczyzna został przez niego w dzieciństwie zgwałcony, co rzuciło swój cień na całe jego życie – wydobyło agresję i wstręt do samego siebie, a zabiło jakiekolwiek zaufanie.

Twórcy każą nam oglądać szamocącego się bohatera o zapędach autodestrukcyjnych – wszystko po to, by w ten sposób podkreślić kaliber winy księdza. Tyle tylko, że nie ma powodu, by przekonywać, iż gwałt jest czymś obrzydliwym, czyniącym spustoszenie w psychice – szczególnie, gdy mowa o dwunastolatku, który zaufał autorytetowi. Malky nie jest więc w stanie zbudować szczęśliwego związku z dziewczyną, trudno jest mu się dogadać z matką, nawet z najlepszym przyjacielem mu się nie układa. Ma problemy z własną seksualnością, nie panuje nad sobą i chętnie zadaje sobie ból. Ewidentnie cierpi – tyle że staje się to oczywiste już po pierwszej scenie, a reszta to już tylko zmuszanie widzów do pokutowania za winy księdza zamienione w ból bohatera. Wszyscy więc jesteśmy Chrystusami?

Gdy twórcy nie pokazują wbijania w dłoń nożyczek czy innego rodzaju „kar”, którymi katuje się bohater, to zajmują się kreowaniem wyjątkowo mało subtelnych metafor o charakterze religijnym, czyniących z Malky’ego kogoś na kształt Jezusa. W pewnym momencie z ust bohatera padają nawet słowa, że po gwałcie umarł i przez trzy dni nie żył – prawda, że trudno przeoczyć analogię? Ale to nie koniec, bowiem okazuje się, że mężczyzna pracuje przy burzeniu… lokalnego kościoła, więc do woli może dźwigać krzyże, które są – uwaga – metaforą niezawinionych grzechów, za które on musi cierpieć. Do tego pojawia się jeszcze nieznośna postać ni to anioła, ni to Boga, który podpowiada bohaterowi, jak wydostać się z otchłani, w którą wepchnął go jego oprawca. Wiecie jak się to robi? Nagrywa się swoje myśli na taśmę. Szok. Nie trudno domyślić się, w jaką stronę będzie szła historia i jak zakończy się planowana zemsta bohatera. Zaskoczeń być nie może.

„Gniew” należy więc rozpatrywać jako film straconych szans – przede wszystkim na stworzenie dzieła, które w nowy, odkrywczy i angażujący sposób rozprawi się z wyjątkowo ważnym tematem. Niestety bracia Shammasian nie mieli ani oryginalnego pomysłu, ani nie byli w stanie zarazić uczuciami, które aż kipą w ich bohaterze i prawdopodobnie również w nich. Czasami warto pohamować swój gniew, bo, jak wiadomo, w emocjach trudno o podejmowanie przemyślanych decyzji.

Ocena: 4/10