O pierwszej części „Deadpoola” pisałem, nie bez szczerej sympatii, że był to przykład kina „gimbazjalnego” – skierowanego do niewyszukanej widowni, pełnego żartów niskich lotów, nieustannej „beki” z popkultury, marvelozy i samego siebie. Było w tym wiele uroku i ironii, ale również momentami wyjątkowo żenującego humoru. Po kontynuacji można było spodziewać się jeszcze bardziej kloacznych żartów, mrugania okiem do widzów aż do zwichnięcia powieki i „ciśnięcia” z wszystkiego i wszystkich – w końcu to sequel, więc musi być tylko mocniej. Ale nowa ekipa twórców, którym przewodził w roli reżysera David Leitch (autor „Johnego Wicka” i „Atomic Blonde”), poszła całkowicie inną drogą. „Deadpool” momentalnie wyrósł z gimnazjalnego poczucia humoru, wyzbył się nawyku nieustannego burzenia tej samej czwartej ściany i postanowił powiedzieć coś na serio, no, przynajmniej na wpół serio. Z gimbazy powędrował od razu na studia i rokuje nawet na doktorat!
Nauczeni pierwszą częścią i znając tricksterową duszę Deadpoola ciężko brać jego słowa i czyny na poważnie – bo przecież na pewno za chwilę wszystko odkręci, sypnie żartem i zrobi nas wszystkich w „balona”. Być może dlatego tak trudno wchodzi się w ten film, który ma ewidentny problem z zawiązaniem akcji i co najmniej kilka początków. Ale nie trudno wskazać na przełomowy moment, który wyznacza fabularny punkt wyjścia i jednocześnie określa ton całości. Deadpool korzystając ze swoich supermocy postanowił rozprawić się z niecnymi gangami na całym świecie. Robi porządek z Japończykami, Chińczykami, próbuje również z Rosjanami. Ci ostatni jednak okazują się twardsi, niż można byłoby się tego spodziewać i w akcji odwetowej zabijają ukochaną superbohatera, z którą dopiero co planował założenie rodziny. Ale „Deadpool 2” to nie żaden revenge movie, ale, jak mówi sam bohater, przykład najprawdziwszego kina familijnego. Bo stawką wcale nie jest przywrócenie życia kobiety, ani pomszczenie jej imienia, lecz zrozumienie wartości rodziny i docenienia obecności drugiej osoby. Tak, to straszliwe banały, ale tylko w ustach najbardziej niepoprawnego zgrywusa i cynicznego ironisty mogą wybrzmieć odpowiednio poważnie.
Leitch bardzo się stara, by nieustannie równoważyć humor, patos, ironię, coelhizmy, dystans, i złote myśli pisane helveticą na tle zachodzącego słońca. Dlatego „Deadpool 2” jest filmem pełnym paradoksów, jakby wewnętrznie złamanym, a przez to niedoskonałym, ale, jak ująłby to pewien poczytny brazylijski pisarz, tylko to, co niedoskonałe jest prawdziwe i może zachwycić swoim autentycznym, wewnętrznym pięknem. Twórcy ściągają swojemu bohaterowi maskę – również dosłownie, bo znacznie częściej niż w pierwszej części widzimy jego podobną do awokado twarz – i pokazują, że pod błazenadą skrywa się ból i smutek, co zauważa Cable, czyli jeden z fajniejszych czarno-białych charakterów, choć jedynie naszkicowany kilkoma pociągnięciami ołówka. Przy nim na przykład taki Thanos wypada kompletnie nijako i jednowymiarowo. Ten nietypowy, bo wyjątkowo niejednoznaczny złoczyńca pojawia się bowiem tylko po ty, by raz jeszcze wyłuszczyć bardzo często wygłaszaną prawdę w kinie, choć niekoniecznie superbohaterskim – że każdy z nas ma w sobie coś z prawdziwego bad assa, którego żywią złe decyzje, ale przede wszystkim niekorzystne okoliczności.
Dlatego uważam „Deadpoola 2” za jeden z najbardziej odważnych filmów ze stajni Marvela. Nie z tego powodu, że nie boi się pokazywać flaków czy swawoli sobie w kwestiach obyczajowych. Leitch potrafił zrobić film superbohaterski, łamiąc najważniejsze zasady rządzące tego typu kinem: wyzbył się klasycznego złoczyńcy, wskazał na złe strony posiadania supermocy – w czym akurat pionierem nie jest – pokazał, że nie każdy superbohater musi być dobry i bardziej skupił się na mechanizmie rodzenia się zła, niż jego pokonywania, ale przede wszystkim potrafił wyzbyć się ironii w tych momentach, gdzie byśmy się jej najbardziej spodziewali. Bo „Deadpool 2” to autentycznie wzruszająca historia miłosna, opowiadająca o stracie, żalu, pracy żałoby i potędze rodziny.
Ale spokojnie, to wcale nie znaczy, że Leitch zamienił „Deadpoola” w łzawy melodramat dla pensjonarek. To nadal kawał porządnego, może nawet porządniejszego niż „jedynka”, kina akcji, w którym bez przerwy latają flaki, kończyny i mniej lub bardziej zawoalowane nawiązania do popkultury. W scenach kopanych da się dostrzec rękę autora „Johnego Wicka”, który przecież zrewolucjonizował ten gatunek filmowy, oddając pojedynkom ich należyty ciężar i realizm. Tak samo jest tu. Bohaterowie znacznie częściej walczą wręcz, niż tną się samurajskimi mieczami czy strzelają do siebie. Co momentami, znając predyspozycje Deadpoola, zostaje pociągnięte do ekstremum, a wykręcane ręce stają się miękkie i gibkie niczym plastelina, przyprawiając widzów o mdłości.
To, co robi Marvel, jest niepodrabialne w skali całej historii kina. Wydawać by się mogło, że tworząc tak wiele superbohaterskich filmów, muszą kiedyś zacząć się powtarzać, czy zabrnąć w ślepą uliczkę. Nic z tych rzeczy! Na każdy kolejny film mają, lepszy lub gorszy, ale każdorazowo wyjątkowy pomysł. I nawet sequele robią inne niż wszyscy, niejako w kontrze do tego, co można było oglądać w pierwszej części. No bo po „Deadpoolu 2” można było spodziewać się wszystkiego, poza tragizmem, liryzmem, uładzeniem humoru, emocjonalną dojrzałością i kompletnie nieironicznym akompaniowaniem sceny miłosnej rozgrywającej się w zaświatach kawałkiem „Take on Me” grupy a-ha.
Ocena: 7/10
Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.
Komentarze (0)