Premiera tygodnia – „Cloverfield Lane 10”: Escape room

Osiem lat temu powstał film „Cloverfield”, który w Polsce funkcjonował pod tytułem „Projekt: Monster”. Głównodowodzącym tego przedsięwzięcia był J. J. Abrams, który między innymi dzięki niemu dostał się do ścisłego grona najważniejszych współczesnych hollywoodzkich twórców. Rolę producenta piastował również przy filmie wchodzącym właśnie na polskie ekrany – „Cloverfield Lane 10”, którego nazwa jawnie nawiązuje do hitu sprzed kilku lat. Ostatecznie okazało się, że ona oraz błogosławieństwo Abramsa to jedyne elementy łączące te dwa projekty. Ale ani trochę nie czuję się oszukany.

W „Projekcie: Monster” śledziliśmy atak wielkiego potwora na Nowy Jork z perspektywy przypadkowego cywila. Nie brał udziału w obronie miasta, nie przyczynił się do powstrzymania zagrożenia, nie okazał się wybrańcem, którego ponadprzeciętne umiejętności pozwoliły przetrwać apokalipsę. Abrams wraz z reżyserem Mattem Reevesem zabawił się wyeksploatowaną to cna konwencją kina z gumowymi (choć ostatnio częściej cyfrowymi) potworami w rolach głównych. Dzięki prostemu zabiegowi zmiany perspektywy w odmienny sposób spojrzeli na wyświechtany gatunek. Z podobnym zabiegiem mamy do czynienia w „Cloverfield Lane 10” Dana Trachtenberga – choć właśnie status gatunkowy filmu jest stawką, o którą toczy się gra.

„Gra” jest w przypadku tego filmu słowem-kluczem. Bohaterowie często grają ze sobą w planszówki, a scenarzyści postarali się, by zamienić fabułę w łamigłówkę pełną niedopowiedzeń, ślepych tropów i pułapek. Podczas seansu można poczuć się, jak w jednym z popularnych ostatnio „escape roomów”. Nawet schemat fabularny nawiązuje do struktury tego typu pokojów. Główna bohaterka przez cały film stara się uciec z jednego, malutkiego pomieszczenia. Gra z widzem rozpoczęła się jednak długo przed seansem, tak jakby twórcom zależało, by stworzone przez nich reguły gry obowiązywały już podczas promocji filmu. Projekt przez długi czas funkcjonował pod innym tytułem – „Valencia”. Zmiana nazwy poskutkowała natychmiastowym skojarzeniem filmu z dziełem Reevesa. Ostatecznie okazało się, że również ten trop okazał się fałszywy. „Cloverfield Lane 10” nie jest nawet odległym „spin-offem” „Projektu: Monster”. Choć ma z nim sporo wspólnego, przede wszystkim oryginalne spojrzenie na gatunek „monster movies”.

Michelle po wypadku samochodowym budzi się w piwnicy nieznajomego mężczyzny, który twierdzi, że w czasie, gdy spała, miał miejsce atak chemiczny na wielką skalę. Dla jej własnego dobra nie pozwala jej opuścić bunkra. Te wiadomości w ustach niesympatycznego i niewzbudzającego zaufania mężczyzny nie brzmią wiarygodnie. Howard ma ewidentne skłonności do paranoi, wierzy w teorie spiskowe, a na wypadek takiego ataku był przygotowany już od dawna. Michelle jest przekonana, że została porwana, a wypadek spowodował sam porywacz. Trzeba być bardzo ostrożnym przy opisywaniu fabuły filmu, bo jego fundamentem są właśnie nieustanne i rzeczywiście zaskakujące zwroty akcji. Im mniej wiesz przed seansem, tym większą będziesz odczuwał przyjemność w kinie.

Przez zdecydowanie większą część filmu nie możemy być pewni, czy to co twierdzi Howard jest prawdą, czy podstępnym, cynicznym zmyśleniem. Perspektywa widza jest identyczna z punktem widzenia Michelle, która również nie jest w stanie sprawdzić, co tak naprawdę się wydarzyło. Doniesienia Howarda są całkowicie niewiarygodne w świecie przedstawionym filmu, którego status ontologiczny nie odbiega od statusu rzeczywistości pozafilmowej. Niemniej kolejne poszlaki podsuwane bohaterce, a tym samym widzom, każą dostrzec w zwalistym paranoiku kogoś więcej niż zwykłego szaleńca-psychopatę. Sposób patrzenia na postać graną przez Johna Goodmana zmienia się kilkukrotnie, by nawet na końcu bohater pozostał nierozwiązaną zagadką.

Stawką w fabularnej łamigłówce, jak już wspomniałem, jest status świata przedstawionego, a tym samym gatunek filmu. Twórcy znakomicie bawią się pogrywaniem z narracyjnymi przyzwyczajeniami i filmowymi skojarzeniami widzów. Nieustannie zwodzą, co staje się źródłem przyjemności, bo stymulują widzów do permanentnego powątpiewania. Dlatego na początku filmu można mieć trudności z zaakceptowaniem wykreowanej rzeczywistości i zasad, którymi ona się rządzi. Michelle reaguje dość nietypowo. Chce uciec, ale nie zadaje kluczowych pytań, które ewentualnie mogłyby podważyć tezy jej domniemanego oprawcy bądź wybawiciela. Sugestywną muzyką i podbijającymi napięcie ujęciami twórcy kreują atmosferę niedopowiedzenia. Zarówno Michelle, jak i Howard zachowują się nieracjonalnie. Zamiast usiąść i porozmawiać, by wytłumaczyć sobie sytuację, jak niewiarygodna by ona nie była, wolą milczeć i atakować się. Już od początku pętla napięcia zaciska się widzom na gardłach. Na szczęście ten niefortunny początek jest tylko preludium dzieła, które potrafi przekonać do najbardziej niewiarygodnych rzeczy nawet największych sceptyków. Scenariusz jest klarowny i precyzyjny, choć najeżony niejednoznacznościami – szczególnie w sposobie konstruowania postaci. Rozwój akcji sprawia, że nie da się bezwzględnie ocenić postaw bohaterów. Niemniej po seansie okazuje się, że wszystkie elementy tej ekscentrycznej fabuły pasują do siebie, jak puzzle przedstawiające dziwny obrazek.

„Cloverfield Lane 10” balansuje pomiędzy kinem postapokaliptycznym, katastroficznym, a dramatem psychologicznym. W zależności od sposobu interpretacji świata przedstawionego inaczej można zaklasyfikować jego gatunek. Gdy jest nam łatwiej zaakceptować słowa Howarda, film zaczyna przypominać „Projekt: Monster”, który oryginalnie eksploatował kino katastroficzne – porzucał centrum wydarzeń, na korzyść peryferii. Natomiast, gdy łatwiej nam dostrzec w Howardzie psychopatycznego oprawcę, film zbliża się do klimatu „Pokoju” Lenny Abrahamsona, a w jednej scenie trudno będzie nie zauważyć podobieństwa nawet do „Seksmisji” Juliusza Machulskiego. Nad całością natomiast unosi się klimat „Undergroundu” Kusturicy.

„Cloverfield Lane 10”, jak dziwnie to nie zabrzmi, jest parodią gatunku podaną jak najbardziej poważnie. Twórcy nie tylko eksperymentują ze znaną formułą, poddając ją w wątpliwość, ale nie rezygnują z gry nawet w momentach odsłonięcia prawdy. Trudno nie uśmiechnąć się, gdy bohaterka posługując się poradnikiem zatytułowanym „Jak przetrwać zagładę”, konstruuje skafander ochronny z prysznicowej zasłonki z motywem gumowej kaczuszki. Podobnie jest w momentach walk – sposób ich rozwiązania wypada zamierzenie groteskowo. Twórcy są obeznani z gatunkowymi regułami i fizjologią reakcji publiczności. Na nasze szczęście skwapliwie korzystają ze swojej wiedzy. Mam nadzieję, że ich pomysły wciąż się nie wyczerpały, bo „Cloverfield Lane 10”, choć żeruje na popkulturowym dziedzictwie, odznacza się niespotykaną ostatnio w Hollywoodzkie tak bardzo ożywczą świeżością.