Premiera tygodnia – „Bone Tomahawk”: Droga do piekła

Nie ma dla Hollywoodu ważniejszego gatunku niż western. Historie rodem z dzikiego Zachodu stanowią narodowe dziedzictwo Stanów Zjednoczonych. Są jednym z ich mitów założycielskich – wręcz narodowotwórczych. Jak długo będzie istnieć amerykańskie kino, tak długo westerny będą produkowane. Właśnie mamy do czynienia z kolejnym powrotem popularności tej konwencji. W zeszłym roku w polskich kinach można było oglądać znakomite „Slow West”. Na jesień zapowiedziano premierę remake’u klasycznych „Siedmiu Wspaniałych”. Słychać również o kolejnych produkcjach, których akcja ma rozgrywać się w XIX wieku na zachodzie USA. W ten nurt wpisał się również „Bone Tomahawk” S. Craiga Zahlera. Czy ta nowa fala westernów przynosi coś ożywczego i interesującego?

Wydaje się, że znakiem rozpoznawczym współczesnych westernów jest ich pretekstowość. Choć brzmi to jak zarzut, wcale tak nie jest. Ich pretekstowość polega na wykorzystywaniu dobrze znanego sztafażu do opowiadania historii, które mogłyby się wydarzyć gdziekolwiek i kiedykolwiek. Posiadają znamiona paraboli, rozgrywającej się poza miejscem i czasem. Niemniej walka dobra ze złem nigdzie nie wybrzmiewa tak dosadnie jak na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, pośród niewielkich miasteczek chronionych przez dzielnych i prawych szeryfów. Kurz rozległych prerii, zagrożenie ze strony Indian, błyszczące rewolwery i galopujące konie dodają jedynie całości rozpoznawalnej atmosfery. Są zbiorem zgranych rozwiązań, dzięki którym łatwiej można zrozumieć przedstawianą rzeczywistość. Są rozłożoną planszą, gotową do kolejnej rozgrywki.

„Bone Tomahawk” to film drogi. Grupa śmiałków wyrusza w długą podróż, by odbić trzech porwanych z miasteczka. Porywaczami są członkowie nieznanego plemienia, których mieszkający z białymi Indianin nazwał troglodytami – nie posługują się językiem, nie kierują się żadną moralnością i żywią się ludzkim mięsem. Prawdziwe diabły wcielone. Wśród członków ekipy ratunkowej jest mąż jednej z porwanych osób, szeryf, jego starzejący się zastępca i miejscowy bon vivant – światowiec uwielbiający przechwalać swoimi dokonaniami. Jak to zazwyczaj bywa w przypadku rasowego kina drogi, nie cel jest istotny, lecz droga. Droga, podczas której niewiele się dzieje, bo trasa przebiega mozolnie, a grupę hamuje kulejący z powodu złamanej nogi mąż porwanej. Czterech zdesperowanych, szorstkich mężczyzn podąża ku swojemu przeznaczeniu – choć wiedzą, że na jej końcu nie czeka na nich nic dobrego.

Reżyser postawił na kreowanie klimatu, a nie dynamiczną akcję. Nie spowalnia narracji celowo, ale nie zależy mu na piętrzeniu atrakcji. Tę gęstniejącą atmosferę stagnacji i potęgującej się beznadziei ożywiają znakomicie napisane dialogi. Mężczyźni nie rzucają słów na wiatr, nie zaczynają rozmów bez powodu. Każda wypowiedziana kwestia posiada dzięki temu swoją wagę i znaczenie, a przy okazji odznacza się nieoczekiwanym humorem, który nadaje tej posępnej podróży nieco lekkości. Prócz dialogów najważniejszym komponentem całości są bohaterowie – zarówno ci pierwszoplanowi, jak i drugi plan. Każdy z czterech mężczyzn odznacza się wyrazistą cechą, która sprawia, że bliżej im do bycia personifikacjami konkretnych cnót czy przywar niż pełnokrwistymi ludźmi. To jednak nie przeszkadza w śledzeniu ich przygód i kibicowaniu w niebezpiecznym przedsięwzięciu. Reżyser umiejętnie wyważył proporcje między tym, co symboliczne a realistyczne.

Trudno jednak nie dopatrzyć się paraboliczności tej prostej historii. Opowiada ona o odwiecznym zmaganiu dobra ze złem – złem wręcz metafizycznym i przedwiecznym, upostaciowionym w członkach dziwnego, kanibalistycznego plemienia – znakomicie wykreowanego na ekranie, odznaczającego się oryginalnym sposobem komunikacji. Manicheizm przedstawionego świata może razić zbytnią oczywistością, tym bardziej, że walka między dwoma obozami rozgrywa się podług jasnych, religijnych zasad. Ważnym rekwizytem jest Biblia, istotną cechą bogobojność, a kluczową wartością wiara. Morał nie jest jednak nachalny, choć trudno go nie dostrzec. Twórca nie unika przy tym brutalności, czasami sięga wręcz po makabrę, która potęguje defetystyczny klimat przedstawionej rzeczywistości i opowiadanej historii. Przy okazji wzmaga moralistyczny wydźwięk całości.

Nie każdy odnajdzie się w świecie „Bone Tomahawk”. Niektórzy nie dotrzymają kroku bohaterom w ich mozolnej wędrówce. Niemniej ci, którzy potrafią docenić zabawę konwencją i błyskotliwe dialogi wspierające symboliczny wymiar historii, powinni poczuć się usatysfakcjonowani i dotrzeć wraz z grupą śmiałków aż do bram piekieł. Co znajduje się za nimi? Odkrycie tej tajemnicy będzie nagrodą dla wytrwałych o mocnych nerwach.