Po trzydziestu latach od premiery „Blade Runnera” hollywoodzcy producenci postanowili odświeżyć ten tytuł. Za kamerą stanął reżyser posiadający obecnie jedno z najgorętszych nazwisk w branży, przekonano do powrotu do roli sprzed lat Harrisona Forda i zatrudniono megagwiazdę – Ryana Goslinga. Mimo tak znakomitych osób zaangażowanych w ten projekt, wciąż wydawał się on niezwykle ryzykowny, a dla wielu wręcz niepotrzebny. Czy „Blade Runner 2049” przyniósł rozczarowanie, czy przeciwnie – okazał się pozytywnym zaskoczeniem?
Tajemnica i co dalej?
Klasyczne dzieło Scotta dalekie jest od współczesnych standardów kina hollywoodzkiego – nie tylko ze względu na poziom realizacji efektów specjalnych. „Blade Runner” był wyzwaniem intelektualnym przebranym w efektowny kostium kina science-fiction. Fabuła była skromna, wręcz pretekstowa – sedno opowieści było zawarte w konstrukcji przedstawionego świata. Dziełu Scotta bliżej było do „2001: Odyseja kosmiczna” niż „Gwiezdnych Wojen”. Znacznie mniej liczyły się przygody, strzelaniny, pościgi czy zwroty akcji – film utkany był w zamian z klimatycznej muzyki Vangelisa, mrocznych zdjęć, charakterystycznej scenografii, błyskających neonów, padającego deszczu i klimatu dystopijnej depresji. „Blade Runner” był filmem, który dawał do myślenia, a równocześnie oddziaływał na zmysły. Dlatego próba jego kontynuacji wydawała się zadaniem karkołomnym – bo na czym miałaby ona polegać? Powieleniu klimatu? Wypracowaniu nowego języka? Ekspansji uniwersum? Poszerzeniu zakresu sensownych pytań, które można zadać skonstruowanemu światu? Te pytania musiały dręczyć każdego fana – tym bardziej, że jak wiadomo, najważniejszym składnikiem klasyka była tkwiąca w nim tajemnica, której nikt nie chciał odkryć.
Dzieło Scotta kończyło się pytaniem: czy Rick Deckard, czyli tytułowy Łowca Androidów, jest replikantem? A jeżeli tak, to co to znaczy dla przedstawionego świata: czy humanoidalne roboty śnią o elektrycznych owcach? Czy powinny być traktowane jak ludzie? Czy możemy zrobić z nich podległych nam niewolników, jeżeli marzą, czują i pragną? Te ważne pytania – i to wcale nie tak bardzo abstrakcyjne, jak mogłoby się wydawać – stawiał zarówno Philip K. Dick – autor literackiego pierwowzoru – jak i Ridley Scott. Czy powtórzył je również Denis Villeneuve? Czy może wręcz poszerzył pule rozważanych zagadnień?
Innowacja i powtórzenie
Trzeba zacząć od tego, że Villeneuve podszedł do dzieła sprzed trzydziestu lat z wielkim szacunkiem. W filmie można odnaleźć małe hołdy złożone wyobraźni Scotta i stworzonemu przez niego światu. Widać to w drobnych szczegółach, detalach scenograficznych – tych samych reklamach w centrum filmowego Los Angeles, czy podobnych upodobań atmosferycznych. Ambicją twórców kontynuacji było przekształcenie świata znanego z „Blade Runnera” w uniwersum – czyli kompletną rzeczywistość, w której można opowiadać większą liczbę historii. Świadczą o tym choćby powstałe trzy filmy krótkometrażowe, które miały za zadanie wprowadzić widzów w nową kinową opowieść. Zatem fabuła łączy się w ścisły sposób z wydarzeniami znanymi z poprzedniej części, ale stanowi odrębną historię. Głównym bohaterem nie jest już Deckard, choć wciąż stanowi istotny punkt odniesienia. Tym razem głównym protagonistą jest K, czyli replikant nowej generacji – w pełni posłuszny swemu właścicielowi. Podobnie jak niegdyś Deckard również zajmuje się poszukiwaniem i eliminacją zbuntowanych androidów. Poznajemy go w momencie, gdy podczas jednej z misji natyka się na nietypowe szczątki. Skrywająca się w nich tajemnica okaże się kluczowa zarówno dla przyszłych losów policjanta, jak również stosunków panujących między ludźmi i robotami.
Trudno pisać o fabule „Blade Runnera 2049” bez spoilerowania. Każdy kolejny zwrot akcji niesie za sobą nową tajemnicę. Wiele z nich jest jednak dość przewidywalnych, momentami wręcz irytujących – podobnie zresztą jak sam punkt wyjścia. Niedobre jest dla filmów, gdy snuta opowieść opiera się na zbyt wielkich, a przez to mało prawdopodobnych, zbiegach okoliczności. Gdy główny bohater niespodzianie natyka się na sprawę, która okazuje się go w mniejszy bądź większy sposób dotyczyć, to cała fabularna wiarygodność w jedną chwilę pryska. Drugim zarzutem, który można wystosować pod adresem fabuły, jest jej zbytnie rozbudowanie w stosunku do pierwszej części. „Blade Runner”, o czym już wspominałem, opierał się przede wszystkim na atmosferze – obrazach, klimacie, muzyce, intelektualnym napięciu – a nie opowieści. Tym razem twórcy postawili na snucie historii, co odbyło się kosztem kreowania sugestywnego, sensualnego świata.
Chrystus i aplikacja
Mam również poważny problem z warstwą filozoficzną – trudno nie odnieść wrażenia, że została ona doczepiona do reszty na siłę. Ewidentnie ciążyła na twórcach presja myśli Dicka. Wpadli więc w pułapkę – nie wiedzieli, czy próbować rozwinąć filozoficzne rozważania pisarza, czy po prostu je powielić, opowiadając w gruncie rzeczy bardzo zbliżoną historię. Postawili na rozwiązanie kompromisowe – mieli ambicje, by powiedzieć w temacie coś nowego, ale nie bardzo wiedzieli, co i w jaki sposób. Ostatecznie snute refleksje na temat różnic i podobieństw między androidami i ludźmi utknęły w martwym punkcie – głównie z tego powodu, że zamiast zmuszać do myślenia, poprzez kreowanie niemożliwej do przeniknięcia tajemnicy, twórcy postawili na udzielanie mętnych odpowiedzi. Tych – co najgorsze – zaczęli szukać w metafizyce, a nawet teologii. Mówi się więc otwarcie o cudach, a twórcy sięgnęli po niezwykle nachalnie wykładany motyw chrystologiczny.
O ile główny wątek utyka gdzieś między niedorzecznością, niewiarygodnością, a zwykłym powtórzeniem, to znacznie ciekawsze rzeczy ma do zaoferowania wątek poboczny, traktowany nieco po macoszemu, jakby był dla twórców mniej nobliwy – bo dotyczy miłości i uczuć, a nie wyzwań intelektualnych. Ale to właśnie kwestia odczuwania przez androidy – nie tylko miłości, ale pragnień, dumy czy strachu wydaje się najciekawsza i filozoficznie najbardziej płodna. Najciekawszą postacią w filmie jest dziewczyna głównego bohatera, która jest… aplikacją. Joi przypomina nieco Samantha’e z filmu „Ona” Spike’a Jonze’a – lecz potrafi się materializować za pomocą hologramu. Bohaterka jest świetnie pomyślana, wkomponowana do tego humanoidalnego świata i wykorzystana w filmie – potrafi, chyba jako jedyna, autentycznie wzruszyć i pobudzić do refleksji na temat autentyczności uczuć, wywołanych przez to, co nieprawdziwe.
Elegancja koloru
Jednak największa wartość tego filmu tkwi w czymś całkiem innym – warstwie wizualnej. Nie tylko w ocierających się o wybitność zdjęciach Rogera Deakinsa, ale także, a może właśnie przede wszystkim, scenografii i pomysłowości inscenizacji. Deakins postanowił nie kopiować Jordana Cronenwetha – odpowiedzialnego za warstwę wizualną klasyka – i zaryzykował śmielsze użycie barw. U Scotta wszystko było zatopione w mroku, a ekran rozświetlały ewentualnie nikłe światła neonów. Tym razem jest znacznie jaśniej, a paleta kolorów o wiele szersza. Deakins nie boi się kontrastów – operuje bielą, szarością, brudną pomarańczą, rdzawą czerwienią, błękitami, zieleniami i wieloma innymi intensywnymi barwami. W parze z nimi idzie niezwykle efektowna pomysłowość konstrukcyjna i wzornicza. Ekipa odpowiedzialna za scenografię trzyma się wizerunków stworzonych przez ludzi Scotta, ale przy tym potrafiła ją kreatywnie przekształcić. Każdy, nawet najmniejszy, detal jest dopracowany i potrafi zachwycić – od konstrukcji broni, przez budowle, pojazdy czy architekturę wnętrz. Być może właśnie ta ostatnia potrafi podbić serca widzów najbardziej – szczególnie dzięki sposobowi wykorzystania wody. Przy całej tej inwencji designu futurystycznej techniki, ekipie udało się zachować wiarygodność i realizm, które idą w parze z elegancją. Kadry Deakinsa są malarskie, klasycznie zakomponowane, przemyślane – po prostu perfekcyjne, a przy tym minimalistyczne. Jego zdjęciom daleko do efekciarstwa – mimo swojego barwnego nasycenia ich dominantą jest redukcjonizm.
Za autora „Blade Runnera 2049” nie powinien wcale uchodzić Villeneuve, lecz Deakins, bo to właśnie on uratował ten projekt od trywialności. Trzeba jednak docenić, że kanadyjski reżyser potrafił ze słabego scenariusza ulepić film, który długimi partiami bardzo dobrze się ogląda, choć niezmiernie daleko mu do maestrii dzieła sprzed trzydziestu lat. Najbardziej rozczarowujące w nim jest to, że nie potrafił utrzymać klimatu klasyka. Brakuje tajemniczości, atmosfery i sugestywności, która najbardziej działała na wyobraźnię. Zamiast sugerować, twórcy postawili na opowieść – która ani nie oferuje niczego wnoszącego do stworzonego uniwersum, ani nie angażuje emocjonalnie. Nie wiadomo jednak, na ile w tym winy twórców, a na ile to uroki współczesnego Hollywood, w którym takie dzieło jak pierwszy „Blade Runner” zwyczajnie nie mogłoby powstać. Na szczęście swoim dziełem twórcy nie zaszkodzili oryginałowi – o co martwiło się wielu fanów. Tak delikatnie obchodzili się z klasykiem, by ani trochę nie ograbić go z tego, co było w nim najważniejsze – tajemnicy.
Ocena: 7/10
Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.
Komentarze (0)